Meltdown & shutdown

Postać: Anya Forger z Spy X Family
    Czym jest dla was płacz? Pozwalacie sobie na niego? A może z całych sił próbujecie go stłumić?

    Byłam beksą. Gdy wyrosłam na tyle, że zaczęłam być już choć trochę rozumna, i tak płakałam często jak niemowlę. Przy każdym niepowodzeniu. Cokolwiek się nie stało, ja od razu w płacz. Nie chciałabym się opiekować małą sobą, nie miałabym cierpliwości. Ale mała ja też cierpiałam - odczuwałam emocje tak silnie, że nie mogłam sobie z nimi poradzić i musiałam się wypłakać, żeby się uspokoić. Częstotliwość mojego płaczu właściwie nie spadła aż do dziesiątego roku życia. Dzień bez wybuchu płaczu był dniem straconym. Moja mama miała tego dosyć. Gdy zaczęłam chodzić do szkoły, wypytywała mnie, czy dzisiaj w szkole znowu płakałam (oczekując, że odpowiem, że nie, że wreszcie dorosłam), a gdy okazywało się, że płakałam (bo szybko nauczyłam się kłamać, mówiłam, że nie, ale koleżanki z klasy odbierane przez swoje mamy zgłaszały, że ja kłamię, i znowu płakałam) mama ciągnęła mnie wściekle na bok i szeptem groziła mi, że mam się tak nie zachowywać, bo ile już mam lat, cofam się w rozwoju czy co, cały taki rant na ten temat. Komunikat był jasny: mam nie płakać. Zaczęłam więc płacz wstrzymywać, trening trwał długo, całe lata, dopiero około piątej klasy wyćwiczyłam się już tak, że byłam w stanie uronić łzy dopiero, gdy byłam sama, w łóżku, w nocy, gdy nikt nie patrzył. Zamiast płakać, upajałam się myślami samobójczymi, bo ich nie widać, nie słychać, nie wiążą się z irytującym szlochem - to tylko myśli. Skoro ludzie tak woleli... 

    Dziś wiem, że moje ataki płaczu były autystycznymi meltdownami. W innym poście już podałam definicję, ale żeby było wszystko w jednym miejscu, to przekleję ją jeszcze raz tutaj:

    Meltdown (roboczo po polsku możemy nazwać go atakiem) to silna reakcja emocjonalna autysty występująca, kiedy coś mocno zaburzy nasze poczucie bezpieczeństwa. Meltdown może wyglądać bardzo różnie, inaczej będzie wyglądać u dziecka, inaczej u dorosłego. Może wyglądać jak atak wściekłości, histerii, ale też jak płacz (moje meltdowny najczęściej wiążą się z niemożliwym do powstrzymania płaczem i zawodzeniem) lub inne zachowania, wskazujące na głęboki stres. Może go wywołać bardzo wiele rzeczy, nie tylko zgubienie ulubionego przedmiotu, ale też poważne zaburzenie rutyny, nadmiar bodźców (meltdown sensoryczny), czy przemoc. 

    Przez otoczenie meltdown jest często mylony z atakiem histerii, mającym na celu wymusić na rodzicu konkretne zachowania. My, autyści, kiedy doświadczamy meltdownu, naprawdę tak silnie cierpimy, nie próbujemy nikim manipulować. W ten sposób po prostu regulujemy swoje emocje, bo nie potrafimy inaczej, a zanim doszło do meltdownu, inne sposoby radzenia sobie już zawiodły. Drogie osoby NT, myślcie o meltdownach raczej jak o płaczu. Płacz to fizjologiczna reakcja organizmu na stres. We łzach znajduje się kortyzol, hormon stresu, który dosłownie z siebie wypłakujemy, i dlatego po wypłakaniu się jest nam lepiej. Czy w takim razie jest sens powstrzymywanie łez? Moim zdaniem nie, bo wtedy emocje tylko bardziej się kumulują. Analogicznie nie można powstrzymać meltdownu, na pewno nie krzykami i karami. Kiedy już się zaczyna, musi sam przejść. Można co najwyżej pomóc nam się wyciszyć i bezpiecznie przeżyć te emocje, aż atak nie minie. A w dłuższej perspektywie, analogicznie jak było z przebodźcowaniem - spokój ogólnie w życiu ogranicza częstotliwość i siłę meltdownów.

    Kojarzycie trzy rodzaje instynktownych, prymitywnych odpowiedzi na stresującą sytuację: fight-flight-freeze (walka-ucieczka-zamrożenie)? Włączają się, kiedy wyższe struktury mózgu już nie umieją sobie poradzić z sytuacją. Człowiek zaczyna zachowywać się jak przerażone zwierzę. Meltdowny są porównywane do reakcji walki (choć w moim przypadku histeria w postaci krzyku i płaczu mogłaby co najwyżej wystraszyć napastnika, ładna mi walka, całkowita utrata kontroli nad sobą). Może się jednak zdarzyć, że aktywuje się reakcja ucieczki lub zamrożenia. 

    Reakcję zamrożenia u autystyków nazywamy shutdownem. W shutdownie nie ma krzyków, płaczu, prób ucieczki. Człowiek dosłowne zastyga jak słup soli. Usiłuje jakoś zareagować, bo jest skrajnie przerażony, ale nie może. Stąd wzięła się nazwa, bo po angielsku shutdown to wyłączenie systemu. Jest to analogia do sytuacji, kiedy komputer próbuje się włączyć, ale nie ma wystarczająco energii. Działają tylko podstawowe funkcje zapewniające przeżycie. Bardzo często możemy mieć wtedy problemy z komunikacją, a nawet zatracić możliwość komunikowania się (w jakikolwiek sposób, nie tylko werbalny) w ogóle. Jakbyśmy nie mieli przez moment w ogóle kontaktu ze światem. Shutdown wydaje się mniej uporczywy dla otoczenia, ale moim zdaniem jest straszniejszy i poważniejszy niż meltdown: bo stres staje się już tak silny, że ciało po prostu udaje martwe w nadziei, że stresor minie i zostawi je w spokoju. 

Jak może wyglądać meltdown?

DZIECIĘCY

    Ktoś mi zabrał piórnik - od razu histeria. Zniknął mój worek od wuefu - histeria. Te sytuacje zdarzały się ciągle, mam wrażenie, że codziennie. Kolegów z klasy bawiło oglądanie moich meltdownów, wtedy określałam je atakami rozpaczy. Zaczęli więc zabierać mi moje rzeczy tylko po to, żeby zobaczyć, jak śmiesznie płaczę, krzyczę i się rzucam, a gdy nauczycielka zauważała zamieszanie, wtedy nagle piórnik się znajdował, oddawali mi wszystko, w oczach nauczycielki było cacy, przez co ja nierzadko wyglądałam na nienormalną i robiącą histerię bez powodu. Nikt mi nie wierzył. Na świadectwie opisowym mam nawet napisane, że byłam popularna. Phi, chyba popularna jako małpka, która tak śmiesznie krzyczy, kiedy okazujesz jej przemoc...

🔴🔴🔴

    W zerówce, kiedy byłam szczęśliwa, aż tryskałam energią, lubiłam tak sobie podskakiwać. Robiłam tak też w szkole. Wiadomo, nie wolno biegać po korytarzu. Rozumiałam to. W końcu to nie było bieganie, tylko wyskoki. Nauczycielka widziała, jak robię to na korytarzu. Uznała to za bieganie. Nie uznała mojego tłumaczenia, że ja skaczę, a nie biegam (a od najmłodszych lat byłam do bólu szczegółowa i dokładna). I tak dostałam karę, wtedy za złe zachowanie kolorowaliśmy czarne kółeczka i wrzucaliśmy do swoich woreczków. Za dobre były zielone kółeczka. To było moje jedyne czarne kółeczko. Byłam zła, zostałam potraktowana niesprawiedliwie, przecież nie biegałam, a o zakazie skakania nigdy wcześniej nie było mowy. Głośno płacząc pokolorowałam czarne kółeczko i gdy nikt nie patrzył, wyrzuciłam je do kosza. Później nikt tego nie sprawdził. Doświadczyłam meltdownu, bo nie pozwolono mi wyrazić nota bene pozytywnej emocji poprzez stimowanie. 

🔴🔴🔴

    Raz, w klasach 1-3, moja koleżanka z ławki trzymała otwarte nożyczki na moim krześle, więc nie mogłam usiąść, wtedy byłam tak strachliwa, że autentycznie bałam się, że jeśli bym na nich usiadła, to by mnie poważnie zraniły, a w rzeczywistości były tępe i prędzej bym złamała tej koleżance rękę siadając na niej. Ale wtedy postrzegałam to zupełnie inaczej, jako zagrożenie życia wręcz. Od razu zaczęłam płakać, prosiłam, żeby zabrała te nożyczki, jak nie działało, próbowałam jej rękę przesunąć, ale nic nie pomagało, a ona perfidnie się ze mnie śmiała. Nauczycielka kilkakrotnie napominała mnie wtedy, że mam usiąść, bo akurat mieliśmy siadać, ale ja przez złośliwego psikusa nie zdążyłam. Przez łzy usiłowałam tłumaczyć, że nie mogę, że nożyczki, Zuza śmiała się jeszcze bardziej i ani myślała przestać, do drwin dołączyły inne dzieci, ja byłam coraz bardziej zestresowana. Gdy nauczycielka wstała, Zuza od razu zabrała nożyczki, więc w jej oczach wyglądało to tak, że nic się nie stało i ja byłam nieposłuszna. Nie było żadnych dowodów na to, że to Zuza mi dokuczała. Dostałam uwagę za nieposłuszeństwo. Byłam wściekła, ale złość skierowałam na kartkę i swój ołówek, bo mieliśmy coś narysować. Podarłam kartkę rysikiem ołówka, bo doskonale wiedziałam, że ja tu byłam ofiarą, ale nikt mi nie wierzył. Wszyscy byli przeciwko mnie. Za okazanie gniewu dostałam kolejne napomnienie, wtedy zareagowałam płaczem, jeszcze większym. Od tego dnia nigdy nie okazywałam gniewu. Zawsze tłumiłam go w sobie. Nauczyłam się, że dziewczynkom nie wolno krzyczeć, złościć się, więc jedynie płakałam, to był jedyny sposób okazywania negatywnych emocji, którego też nikt nie akceptował, więc próbowałam się tego oduczyć.

🔴🔴🔴

     Gdy byłam mała i jeździliśmy na działkę, która jest naszym aktualnym ogrodem (tata budował nam dom, sam), i nie było tam praktycznie nic, rodzice często zostawiali mnie pod opieką sąsiadów za płotem. Bawiłam się w ich domu z ich dziećmi, starszymi ode mnie. Pewnego razu zauważyłam przez płot, że nasz samochód wyjeżdża. Dla mnie to wyglądało tak, jakby rodzice bez pytania zostawili mnie na zawsze z praktycznie obcymi ludźmi. Od razu zaczęłam głośno płakać i krzyczeć. Okazało się, że tata po prostu wyjechał, stanął na wyjeździe, a mama i tak zaraz miała po mnie pójść.

 🔴🔴🔴

    Byłam wtedy na urodzinach koleżanki z klasy, takiej, co była dla mnie w porządku. Były też inne dziewczyny, normalnie się bawiłyśmy, było fajnie.

    W którymś momencie zorientowałam się, że jestem na balkonie w jej domu sama, a drzwi są zamknięte. Doskonale pamiętam, jak waliłam w te drzwi, szarpałam za klamkę, krzyczałam, dosłownie zdzierałam sobie gardło i płakałam, uroiło mi się, że nigdy nikt tych drzwi nie otworzy, a ja tam na tym balkonie umrę z głodu. 

    Teraz, na chłodno, wiem, że problem to by miały dziewczyny za takie potraktowanie gościa, gdy wieczorem rodzice zaczęliby przyjeżdżać po dzieci, mnie by nie było, a rodzice jubilatki prędzej czy później znaleźliby mnie zamkniętą na balkonie. Dziewczyny też o tym wiedziały, wypuściły mnie w końcu, zamknęły mnie specjalnie, żeby zobaczyć ten spektakl moich łez i histerii. 

    Ale potem bawiłam się dalej, choć już podejrzliwa, bo może znowu wytną mi jakiś numer. Poszłyśmy na trampolinę. Bardzo bałam się wtedy psów, teraz już się trochę przyzwyczaiłam, bo moja kuzynka ma yorka i jego się nie boję, więc takie drobne pieski mnie nie przerażają, duże wolę ominąć z daleka. 

    No i dziewczyny powiedziały, że zaraz wypuszczą psa, a potem dodały, że byka, bo rodzice jubilatki mieli gospodarstwo. I uciekły, udając, że idą wypuścić psa i byka. Nie wierzyłam, ze wypuszczą byka, ale ten pies zadziałał na mnie jak taki straszak, znowu zaczęłam płakać, i wtedy już wzięłam komórkę i zadzwoniłam do rodziców, żeby mnie stąd zabrali i mnie ratowali. Właściwie wieść przekazała babcia, bo rodzice byli wtedy na działce, tak nazywaliśmy teren mojego aktualnego domu, który tata na raty sam budował przez lata. 

    Po chwili dziewczyny wróciły, nie mogły uwierzyć, że faktycznie aż tak się przerażę i aż zadzwonię do rodziców, ja próbowałam wszystko odkręcić, żeby jednak nie przyjeżdżali, ale już byli w drodze, więc jednak mnie zabrali z urodzin przedwcześnie. Opowiedziałam im wszystko, ale wciąż, zero reakcji, rozmowy z rodzicami tych dziewczyn, że takie rzeczy się dzieją.

🔴🔴🔴

    Była jedna rzecz, której w szkole nie cierpiałam i która bardzo mnie stresowała. A mianowicie szatnie. Odzienie wierzchnie mieliśmy zostawiać w podziemiach szkoły, tam każda klasa miała swoją własną szatnię, zamykaną na kłódkę. Woźni otwierali je tylko na czas przerw między lekcjami. Zawsze się spóźniali, a mnie bardzo to niepokoiło, z jakiegoś powodu bałam się, że nigdy nie przyjdą i już na zawsze moja kurtka pozostanie w zamknięciu. A rodzice i dziadkowie do końca świata będą na mnie czekać, aż wrócę ze szkoły, bo incydent miał miejsce w okresie 4-6, kiedy już sama wracałam do domu. 

    Tak się składało, że jedna z koleżanek z klasy dobrze wiedziała, że sytuacja po lekcjach, gdy trzeba było wziąć kurtki, bardzo mnie stresowała. Była to ta sama, która uzależniła mnie od siebie psychicznie we wcześniejszej podstawówce, a jednocześnie mi dokuczała. Miała na imię Zuza. Naiwnie wierzyłam w każde jej słowo oraz w to, że jest moją prawdziwą przyjaciółką. W 1-3 nawet rodzice już błagali mnie, żebym zerwała z nią kontakt, bo mimo, że mi dokuczała, ja cały czas wierzyłam, że jest moją przyjaciółką, bawiłam się z nią, rozmawiałam, trzymałam się jej, chociaż ode mnie ściągała i ciągle mi dokuczała. Nie wiem sama, co w końcu przemówiło mi do rozsądku, ale najwyraźniej po którejś z kolei przykrości, z dużym opóźnieniem, w końcu do mnie dotarło, że Zuza tylko mnie krzywdzi. Dlatego w 4-6 usiłowałam się od niej uwolnić i przestałam z nią rozmawiać, siedzieć z nią w ławce, w ogóle się z nią zadawać. Uznawałam ją za wroga. 

    Ona jednak nie powiedziała jeszcze wtedy ostatniego słowa. Po lekcjach grupki dzieci wpadły do szatni, przepychając się i szukając swoich kurtek, bo jak zwykle ktoś komuś coś poprzewieszał i ciężko było z początku znaleźć niektóre pod grubą warstwą innych ubrań. Z początku byłam jedynie poirytowana, że ktoś znowu przewiesił moją kurtkę z wieszaka, którego używałam zawsze, żeby pamiętać, gdzie szukać mojej kurtki. Szatnia mojej klasy zaczęła pustoszeć, było łatwiej szukać, ale kurtki nie było. Tu już we mnie narastał niepokój. Moje ruchy stały się gwałtowne, oddychałam płytko i zbyt szybko, nerwowo szukała kurtki, ale nigdzie jej nie było. A gdy szatnia całkiem opustoszała, dostałam ataku histerii, zaczęłam głośno płakać i zawodzić, drąc się:

- Moja kurtkaaaaa! Moja droga kurtkaaaaaaa! - i całkiem się rozszlochałam. Bałam się, że jeśli jej nie odnajdę, mama mnie skrzyczy albo i uderzy, bo pamiętałam, jakim wydarzeniem było kupienie tej kurtki, i jaka droga była. Mama kilkakrotnie to podkreślała w dniu zakupu.

- Co się dzieje? - wreszcie przypadła do mnie woźna. Przez dobre pięć minut płakałam tak bardzo, że nie mogłam wypowiedzieć ani słowa. Nie wiedziała, że cały czas uważnie obserwowała mnie Zuza, która cicho chichotała i aż łapała się za brzuch, patrzenie na moją histerię i płacz sprawiało jej chorą, dziką satysfakcję. Zauważyłam ją dopiero po chwili, gdy usłyszałam jej śmiech.

- Moja… Kurtka… Nie ma… Jej… - oznajmiłam wreszcie. Nieco poirytowana woźna pomogła mi więc odnaleźć kurtkę, wpuszczając mnie do szatni innych klas. Zuza, udając niewiniątko, chodziła za mną i wszystko obserwowała, podpuszczając mnie jeszcze, że kurtka zniknęła na zawsze, oraz śmiejąc się przy tym do rozpuku. W pewnym momencie rozpromieniłam się. Ujrzałam moją kurtkę w szatni gimnazjalistów.

- Tam jest!

- I to na pewno twoja? - spytała woźna.

- Tak.

- Żeby się nie okazało, że komuś z gimnazjum jednak zginęła… - to zabolało. Nie umiałam na to odpowiedzieć, wzięłam swoją kurtkę, plecak i się wycofałam. Zuza jeszcze rzuciła za jej przykładem:

- No, żeby się nie okazało, że ukradłaś, haha.

    Ale ja już jej nie odpowiedziałam. Szkoła zdążyła już opustoszeć, niedbale narzuciłam kurtkę i wróciłam do dziadków. Nie pamiętam, czy komukolwiek o tym powiedziałam, ale chyba nie. Dopiero z internetu dowiedziałam się, że to, czego doświadczyłam, to przemoc. Myślałam, że przemoc rówieśnicza polega tylko i wyłącznie na biciu i się i spłukiwaniu głowy w toalecie, a ja nie doświadczyłam ani jednego ani drugiego.

🔴🔴🔴

    Mieszkałam wtedy jeszcze w bloku. Mama poszła po coś do sklepu dosłownie obok i zapytała przed wyjściem, czy coś chcę ze sklepu. Poprosiłam o jakąś słodycz, konkretną, przyjmijmy, że były to Jeżyki. Gdy mama wróciła, powiedziała: Wiara wszystko wyprzedała, nie było Jeżyków. Ja od razu zaczęłam rozpaczliwie płakać, bo bardzo chciałam te Jeżyki, a zrozumiałam jej słowa bardzo dosłownie. Nie tego się spodziewała, to miał być tylko mały żart, bo zaraz wyciągnęła zza pleców upragnione opakowanie Jeżyków.

NASTOLETNI

    Kiedy razem z kuzynką siedziałyśmy przy laptopie w moim pokoju, wzięła mojego kota na ręce, nad laptopem. Łapka Gepka przypadkiem wcisnęła jakąś kombinację klawiszy, przez co ekran obrócił się do góry nogami. Ja od razu w rozpaczliwy płacz, niezdolna do logicznego myślenia i spokojnego odnalezienia sposobu, żeby to odkręcić. Uspokoiłam się dopiero, kiedy mama przywróciła ekran do prawidłowej orientacji za pomocą kilku kliknięć w ustawieniach.

🔴🔴🔴

[+ jeszcze sporo meltdownów spowodowanych drobną usterką w komputerze, których tak wyraźnie już nie zapamiętałam] 

Nie dopisałam tego na grafice, ale analogicznie jest z meltdownami w ogólnoświatowych zestawieniach. Dla naukowców, lekarzy, one nie istnieją. Termin powstał oddolnie w środowisku autystycznym i poza nim prawie nie jest używany. Tymczasem meltdowny są prawdziwe i należy edukować ludzi o nich oraz o tym, jak sobie z nimi radzić!
DOROSŁY

    Byłam wtedy z rodzicami na wczasach nad morzem. Poszliśmy do planetarium. Pełne słońce, a w planetarium ciemno, warunki podobne jak w kinie, więc swoim zwyczajem zmniejszyłam jasność ekranu na minimalną, żeby nikogo nie rozpraszała, kiedy ja będę jeszcze coś przeglądać przed rozpoczęciem seansu. Po zakończeniu projekcji zapomniałam przywrócić maksymalną jasność. Spacerowaliśmy i oglądaliśmy stoiska z pamiątkami, kiedy postanowiłam zrobić zdjęcie. I dupa, bo ekran ciemny, nie reaguje. Zareagowałam histerią. Zaczęłam głośno płakać i dukać przez łzy, że coś nie działa, zepsuł się telefon, i to na wakacjach, od razu czarne myśli, że nigdy nie odzyskam moich danych, chciałam to naprawić już-teraz-natychmiast. Rodzice tylko się ze mnie śmiali, że uzależniona od telefonu jestem. Kilkakrotnie uruchamiałam go ponownie i tylko wtedy widać było blask ekranu, potem kazałam tacie do mnie zadzwonić, żeby telefon sam się automatycznie odblokował i po przyjrzeniu się, okazało się, że nic nie było widać w tym ostrym słońcu, na najniższej jasności ekranu. Mimo rozwiązania zagadki do końca dnia byłam wytrącona z równowagi, roztrzęsiona.

SHUTDOWN

     Zdarzyło się to, gdy miałam dwanaście lat, w czasie diagnostyki związanej z guzem piersi (okazał się być łagodny, miałam tylko operację, ale wtedy jeszcze nie było wiadomo, co to za dziadostwo). Zostałam wysłana przez chirurga na biopsję do pani onkolog, ostrzegał, że jest niemiła. 

    Ale to mało powiedziane. Ledwo weszłyśmy z mamą i zaczęła krzyczeć. Dzisiaj jako dorosła osoba próbuję racjonalizować i zrozumieć jej perspektywę, ale to i tak nie usprawiedliwia jej agresywnej reakcji. Była onkologiem, a nie onkologiem dziecięcym. A więc mogła mieć niezłe problemy, gdyby coś mi się stało. Gdybym na przykład ze strachu się wyrywała. Być może mogłaby pożegnać się z prawem do wykonywania zawodu, bo tak naprawdę zostałam wysłana do niej dlatego, bo to był w tamtych czasach jedyny onkolog w moim wygwizdowie i okolicach, onkologa dziecięcego niet, nie wiadomo jak daleko byśmy musieli dojeżdżać do dziecięcego i na kiedy byłyby terminy, a jednak liczył się czas, bo nie było aż do wyniku biopsji pewności, czy to nie jest przypadkiem rak, dlatego szybciej było posłać nas do onkolog do dorosłych na szpitalu. Rozumiem jej strach. Może tak jak ja nie znosi dzieci i boi się do nich zbliżać, bo nie umie nad nimi zapanować. Ale nic nie usprawiedliwia jej krzyków. Jeśli się bała, powinna była kulturalnie i spokojnie wyjaśnić, dlaczego nie chce ryzykować i odmówić wykonania zabiegu. I wtedy paradoksalnie byłoby mniejsze prawdopodobieństwo, że będę się wyrywać ze strachu i wtedy wina spadnie na nią, że coś mi się stanie. 

    Ale wtedy postrzegałam to zupełnie inaczej. Jako ogromne zagrożenie i sytuację bez wyjścia. Nie mogłam pojąć, dlaczego krzyczała na mnie, niewinne, przerażone dziecko, które nic złego nie zrobiło, nie okazałam żadnych oznak niesubordynacji. W dodatku ja akurat zawsze, nawet w stresie słucham poleceń lekarzy i nie próbuję walczyć, ale że myślała stereotypem i od razu wmówiła sobie, że będę nieznośna, to nie było czego tłumaczyć. 

    Ale na domiar złego jestem bardzo wrażliwa na krzyki. Nawet, jeśli ktoś krzyczy na kogoś innego, ale ja to słyszę, rani mnie to tak, jakby krzyczano na mnie. A nie zrobiłam zupełnie nic, żeby zasłużyć sobie chociaż na upomnienie, jak zawsze byłam posłuszna i nie protestowałam mimo strachu. 

    Ja raczej w sytuacjach stresowych zamieram w bezruchu, zamiast się rzucać, ale wtedy byłam tak przerażona, że nie śmiałam nawet oddychać. Byłam skrajnie przerażona, chciałam uciec, ale nie mogłam się ruszyć, ciało odmawiało mi posłuszeństwa. Nie śmiałam nawet oddychać. Wstrzymałam oddech, bo bałam się, że nawet o to będzie krzyczeć. Tak jakbym instynktownie próbowała udawać martwą w nadziei, że babsko mnie zostawi. Nie zostawiła. Bolało, ale nie chodziło już nawet o ten ból, tylko agresję, która tak mocno mnie przeraziła. 

    Zaczęłam płakać dopiero, kiedy się ubrałam, przez całą drogę na nogach do dziadków, straumatyzowana i przerażona. Od tego dnia bałam się już nie tylko samej choroby, jakakolwiek by nie była, oraz procedur, ale też lekarzy. 

    Bo nigdy nie wiadomo, czy nie trafi się na taką wariatkę jak tamta. 

🔴🔴🔴

     A teraz przewińmy czas do bierzącego roku, kiedy już brałam antydepresanty, ale nie miałam jeszcze ustawionej do końca odpowiedniej dawki. W związku z moim lękiem przed lekarzami zostałam wysłana przez panią psycholog do rodzinnej. W sumie sama przymierzałam się, żeby iść, bo tęskniłam (dla wyjaśnienia napomknę, że byłam dzieckiem uwielbiającym lekarzy, a personel uwielbiał mnie, bo nie krzyczałam i nie wyrywałam się nawet przy skomplikowanych procedurach, ufna i przyzwyczajona) i chciałam z nią szczerze porozmawiać, ale było mi głupio. To był dzień wizyty, poprzedzony godzinnym spacerem po moim wygwizdowie w piękną pogodę.

    Było trochę lepiej niż przed wizytą u psychiatry, która odbyła się kilka dni wcześniej – zaczęłam się denerwować dopiero w poczekalni, kiedy byłam druga w kolejce. Bolał mnie żołądek i bałam się, że zemdleję, ale miałam silne postanowienie, by wszystko powiedzieć.

    Miałam cichą nadzieję na pozytywną reakcję, a ta przerosła me najśmielsze oczekiwania.

                    - Boję się lekarzy.
                    - Przestań, tyle lat, mnie się boisz?

 
    Prawie się przekręciłam, gdy to usłyszałam. Rozumiem ją, była w szoku, prawie za głowę się złapała. Ja prawie zaczęłam panikować, bo nie miałam pojęcia, jak zareaguje. No przegrzałam jej obwody, lag mózgu. Jak się odwiesił po ułamku sekundy, jej głos złagodniał: mnie się boisz?   

    Ale te słowa wreszcie wybrzmiały. Po tylu latach ścisku w żołądku, drżenia, zimnych, spoconych dłoni, ilekroć siadałam w poczekalni. Zaczęło się, gdy miałam 12 lat. Gdy to wyznałam, miałam 20. Milczałam 8.

    Poczułam, że coś we mnie pęka. Miałam wilgotne oczy. Jeszcze moment i miałam zacząć płakać. Nic dziwnego, w końcu siedziałam przed osobą, której bałam się jak ognia, w sterylnym, zbyt białym gabinecie cuchnącym środkami dezynfekcyjnymi. Oczywiście, że byłam przerażona. Nawet przez myśl mi przeszło, czy by nie zwiać, ale nie chciałam robić jeszcze większej sceny. Nie wiedziałam, co robić, co powiedzieć. Łamiącym się już głosem oznajmiłam tylko, że nadchodzi wodospad łez.

                    - Chyba zaraz będę płakać.
                    - To płacz.


     I jeszcze powiedziała to z taką łagodnością. Te słowa uderzyły we mnie jak... Nie mam nawet porównania. No wyobraźcie sobie: przyłazi do ciebie po dwóch latach nieobecności Wyjątkowa Autystka, duka, że boi się lekarzy, najpierw omal nie spadasz z krzesła, nie dowierzając, że ona się ciebie boi, potem próbujesz załagodzić sytuację, że przecież tyle lat się znamy, zaraz dowiadujesz się, że ma depresję, dwa razy próbowała się zabić i jest cholernie źle, i nic nigdy nie pisnęła, czyli ci nie ufa, a potem zapowiada, że będzie ryczeć. Ja na jej miejscu bym walnęła facepalma z bezsilności albo sama zaczęłabym ryczeć.

    Takiej odpowiedzi zupełnie się nie spodziewałam. To była ostatnia rzecz, którą spodziewałam się usłyszeć. Mama tyle lat tresowała mnie, żebym nie płakała. Karała, krzyczała, zabraniała. A tu prawie obca kobieta KAŻE mi płakać. Kosmos. Nawet nie przyzwala, a wręcz każe, bo tryb rozkazujący (ja zwracam bardzo uwagę na takie szczególiki).

    I wtedy popłynął wodospad łez.

    Blokada runęła. Tak bardzo potrzebowałam, żeby ktoś z zewnątrz powiedział mi wreszcie, że mogę płakać, że płacz jest ok. Wiedziałam to z fanpage psychologicznych, ale ja potrzebowałam zniesienia tej blokady przez realnego człowieka z zewnątrz. Ryczałam dobre dwadzieścia minut, a gdy tylko trochę się uspokajałam, na tyle, żeby mówić, opowiadałam, co zaszło.

    To był pierwszy raz w moim życiu, na tyle ile sięgam pamięcią, kiedy rozmawiałam z nią szczerze. Opowiedziałam o swojej depresji, u kogo się leczę, co biorę, czy mi pomaga, o swoich próbach, dlaczego do nich doszło, o studiach, o moim autyzmie (wtedy jeszcze w trakcie diagnozy). Po jej reakcji zaczęłam się bać, że zaraz zacznie mnie przepraszać, że nic nie zauważyła, bo miała minę pt.: Jezu nie zauważyłam a to taki poważny problem. W sumie to bałam się, że zaraz zacznie ryczeć razem ze mną i kto by nas pocieszał, bo wyglądała, jakby potwornie się obwiniała. Nic nie zauważyła i mogłam to przypłacić życiem. Ale przecież sama, z pełną premedytacją ukryłam przed nią prawdę, bo bałam się, że na samo hasło "myśli samobójcze" wyśle mnie do psychiatryka. Tymczasem uzyskałam zrozumienie, wsparcie i radykalną akceptację - nie miałam pojęcia, jakie ona ma zdanie o autyzmie, więc zaczęłam temat bardzo ostrożnie, tym bardziej, że nawet jeszcze nie byłam zdiagnozowana, a ona od razu zaczęła mnie traktować jak autystkę. Nie umiem nawet do końca wytłumaczyć, co się w komunikacji zmieniło, po prostu to czułam. Zmianę nastawienia, nie jak do NT, tylko do autystki, z pełnym szacunkiem.

    Doc co chwilę podawała mi chusteczki. Aż mi głupio było, zaczęłam dukać "dziękuję" przez łzy za te chusteczki, każdą z osobna. Ale ten płacz bardzo wiele mi dał. Był oczyszczający. Wypłakałam z siebie wszystkie te chwile, kiedy chciałam płakać, a nie było mi wolno, a potem już nawet tego nie potrafiłam. Bardzo tego potrzebowałam. Pocieszała mnie, próbowała mi pomóc, nie miałam wtedy jeszcze wybranego kierunku, na który pójdę od nowego roku akademickiego.

    Myślałam już, że to sobie uroiłam, ale to chyba jednak zostało w podświadomości ze wspomnień z wczesnego dzieciństwa, ona naprawdę jest bardzo ciepłą, kochaną osobą. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że cały czas miałam takiego sprzymierzeńca, i to pod samym nosem.
Tak to mniej więcej wyglądało, powietrza mi
brakowało, ale siedziałam cicho, bo mi wstyd
było, sama przecież chciałam XD
Tylko Loida w tle nie było, we 2 byłyśmy


    Przytuliła mnie mocno. Bo tego potrzebowałam i o to poprosiłam. Choć trochę za mocno, ale wybaczam ❤️. Dała mi dwie naklejki dzielnego pacjenta, w sumie to sama chciałam, zapytałam o nie, bo te naklejki serio robiły mi dzień po każdej wizycie, byłam z nich cholernie dumna za dzieciaka. Naklejki i gorąca czekolada z automatu, bo to były czasy, kiedy to był może nawet jedyny automat w całym mieście. Uważam, że na dwie naklejki zasłużyłam. W końcu byłam dzielna. Było fajnie. Cieszę się, że zdobyłam się na szczerość. A dalej to już wiecie: wysyłamy sobie nawzajem zdjęcia naszych kotów.

🔴🔴🔴

JESZCZE JEDEN MELTDOWN
(historia powyżej jest konieczna dla zrozumienia kontekstu,
to pisałam w dniu wystąpienia meltdownu, dlatego jest czas teraźniejszy)
⚠️TRIGGER WARNING MYŚLI S⚠️

    Aktualnie jestem przyjęta na studia, inny kierunek, ale praw studenckich jeszcze nie mam, bo nie było jeszcze ślubowania. Czyli formalnie nadal się nie uczę i nie mogę się podpiąć pod ubezpieczenie mamy. Cały czas muszę więc siedzieć na bezrobociu i raz na półtora miesiąca iść do podpisu. Spektrum zdiagnozowanego nie mam, w papierach jestem zdrowa i zdolna do pracy. 

    Dzisiaj miałam rzeczony popis. Pani mówi, że mam ofertę pracy i musi mi ją wydać prawnie, bo w takim wieku jestem, że w przeciągu 4 miesięcy musi mi coś dać. Tłumaczę swoją sytuację. Mówi, że i tak musi mi dać, a jak chciałam tylko ubezpieczenie to trzeba było iść do ZUSu. No to dobra, wybieram ofertę, daje skierowanie, podpisuję się. Ale już podczas czekania na to skierowanie leciały mi łzy. 

    Już wiedziałam, że meltdown się zaczyna i tylko modliłam się, żeby nie rozkręcił się w urzędzie, bo byłby wstyd jak nie wiem, że rozpaczam z takiego powodu. Rozpłakałam się w samochodzie, tata chciał mnie od razu podwieźć do pieczątki, ale wolałam wypłakać się najpierw na spokojnie w domu. 

    Wiedziałam od dawna, że oferty będę dostawać i wcale nie równa to się zatrudnieniu, tym bardziej, że dostałam się do studia i nikt nie chce pracownika, który za miesiąc mu ucieknie. W teorii to wszystko wiedziałam i rozumiałam, ale i tak od razu meltdown i myśli samobójcze. Zasmarkałam i zrosiłam łzami swoją poduszkę, błagając w myślach, żeby ktoś mnie zabił, i powtarzając jak mantrę, że chcę umrzeć. Umrę i będzie spokój, żadnych więcej ofert. Rodzice nade mną stali i tłumaczyli po raz kolejny, że tej pracy nie dostanę, a potem się wkurzyli i zaczęli mnie poganiać, że mam już przestać płakać, ubierać się i jechać to załatwić. Nie wiem, jak to sobie wyobrażali, miałam pojechać tam zapłakana, z łamiącym się głosem i gilami zwisającymi z nosa? 

    Dość szybko jak na mnie względnie się uspokoiłam, trochę jeszcze smarkałam i szlochałam, ale na te pięć minut potrzebne do uzyskania pieczątki nie wyglądałam chyba aż tak tragicznie. Idę na tą głupią stację paliw, do tej głupiej kasy, daję papier. Gościu się mnie pyta, czy naprawdę chcę pracować czy potrzebuję tylko pieczątkę. Odpowiadam że oczywiście to drugie, dostałam się na studia, ale tego śmiesznego ubezpieczenia cały czas potrzebuję. Bez problemu mówi, że to tylko zaraz wypisze. 

    Przystawił pieczątkę, wypełnił i jak ręką odjął od razu mi nerwy przeszły. Czuję się jak idiotka. Jak trzylatka, która wymusza wszystko płaczem. Doskonale zdaję sobie sprawę, że to właśnie tak wygląda i nie chcę tak silnie reagować. Wiedziałam, że tak będzie, nigdzie mnie nie przyjmą bo po co im pracownik który w październiku ucieknie na studia? Wszystko to w teorii wiem, ale nic na to nie poradzę. I tak reaguję silnie emocjonalnie i tak. Co jest ze mną nie tak? Chciałabym, żeby to nie były meltdowny, żebym mogła wziąć magiczną tabletkę i nigdy już tego nie przeżywać, ale kogo ja próbuję oszukać. 30mg fluoksetyny, czuję się dobrze jak nigdy w życiu, a i tak taka histeria. Oczywiście, że meltdown. Więc nic się z tym nie da zrobić.

    Na dodatek, kiedy wróciłam do domu rodzice zatrzymali mnie na pogadankę, że to zupełnie nieadekwatna reakcja i mam nad tym pracować na terapii. Cholera, chciałabym, ale jeśli to meltdown, to co ja, do diabła mogę poradzić, że mam taki a nie inny układ nerwowy? Sytuację dodatkowo pogorszyło ich tłumaczenie, że do pracy i tak będę musiała iść (tak, ale dopiero po studiach, to co innego, teraz tej pracy nie chcę i nie potrzebuję!), a jak nie daj boże któremuś z rodziców coś się stanie, albo któreś odejdzie na emeryturę, to mnie nie utrzymają i będę musiała iść do pracy. A nasz dom pewnie pójdzie na sprzedaż i będziemy uciekać gdzieś do bloku, bo tego domu nie utrzymamy. Teraz siedzę i skrobię ten wpis z ogromnym poczuciem winy i myślą, że jeśli kiedyś rzeczywiście spełni się ten czarny scenariusz, to nie ma szans, żebym sobie poradziła i po prostu się zabiję.

    Rozumiecie, ja nauczyłam się na nowo płakać, blokada zniknęła, więc dobrze, że na stres zareagowałam płaczem, gdyby tylko rodzice dali mi się do końca wypłakać, uspokoić, byłoby dobrze. Ale nie, bo jak płaczesz to się cofasz w rozwoju, normalni ludzie nie płaczą, hurr durr, nie rycz, idź to załatw od razu, hurr durr. Omal nie zniweczyli tego, co zrobiła dla mnie doc.

    Ja wiem, że moje emocje są chwilowe i można nad nimi zapanować. Wiem to w teorii. Ale ta wiedza i tak mi w niczym nie pomaga, i tak reaguję bardzo emocjonalnie.

Komentarze