Dosłowność

Źródło. Polecam cały post, 4 slajdy, ale dużo wyjaśnia.
A od siebie dodam, że nadal nie wiem,
o co chodzi z tymi motylami w brzuchu,
nie umiem sobie wyobrazić tego uczucia.
Mi przy zakochaniu serce wali jak młotem!
    Nie wiem, czemu tej cechy nie ma w Triadzie Autystycznej, bo jest bardzo istotna i często pojawia się u autystyków, a mianowicie myślenie dosłowne.

    NT, kiedy napotkają jakieś dwuznaczne słowo, albo wyrażenie, np. metaforę, szybko kalkulują, zupełnie nieświadomie. Potrafią intuicyjnie wychwycić prawdziwe znaczenie przenośni, czytać między wierszami, odczytywać niewerbalne komunikaty wskazujące na to, że znaczenie wypowiedzi w rzeczywistości jest odwrotne (np. w przypadku ironii). Nawet nie wiem, jak to opisać, bo ja tak nie mam.

    Ja myślę bardzo dosłownie. Metafor uczyłam się na pamięć, więc gdy już się jakiejś nauczyłam i zapamiętałam znaczenie, nie sprawiała mi problemu. Ale gdy mierzyłam się z jakąś nową - w mojej głowie zawsze pojawiało się dosłowne znaczenie, marszczyłam się dziwnie i zastanawiałam ciężko, o co w tym chodzi, co to znaczy, przecież to nie ma sensu. Wtedy albo rodzina mi tłumaczyła metaforyczne znaczenie, albo koledzy się wyśmiewali, że jestem upośledzona i takich prostych rzeczy nie rozumiem, więc szukałam w internecie. 

    Być może już gdzieś o tym słyszeliście, ale mówi się, że autystycy nie rozumieją żartów. Przeanalizujmy problem. Po pierwsze, jeśli "żart" jest bardzo krzywdzący dla dowolnej grupy (rasistowski, homofobiczny, itp. itd.) raczej jest małe prawdopodobieństwo, że będziemy się z niego śmiać, bo wielu z nas ma wysokie poczucie sprawiedliwości, wręcz misję zmienienia świata na lepsze, albo chociaż pragnienie, żeby ten świat był lepszy, ludzie milsi dla siebie nawzajem. Rzadziej godzimy się na wszelkiego rodzaju niesprawiedliwość, więc takie rzeczy nas nie bawią - i nikogo nie powinny. Po drugie, żart może być całkiem w porządku, nikogo niekrzywdzący, ale za to do zrozumienia jego znaczenia potrzebne jest myślenie metaforyczne, np. gdy jest to gra słów, ironia czy coś takiego. I tu w przypadku części autystyków pies jest pogrzebany. Bo ni cholerę nie zrozumiemy. Albo zrozumiemy, tylko po dłuższym czasie, pogłębionej analizie w myślach. Dużo zależy od samego żartu i kontekstu. Ale to nie znaczy, że jesteśmy sztywniakami i z niczego nie umiemy się śmiać! Zauważyliście już przecież, że lubię memy i dodaję je do postów, często też bardzo lubimy humor sytuacyjny. Po prostu trochę inne rzeczy są dla nas zabawne. 

     Często słyszy się też, że mamy problemy z interpretacjami wierszy, no bo metafory. Ktoś mógłby pomyśleć, ale hola, przeciętny neurotypowy licealista też nie rozumie, co autor miał na myśli, czym się tu przejmować. 

    To może ja opowiem wam, jak się czułam, nie wiedząc jeszcze właściwie nic o autyzmie, niezdiagnozowana, w klasie o profilu humanistycznym. 

Źródło to samo, co na samej górze.
Bardzo ważne, więc postanowiłam wkleić.
    Mieliśmy rozszerzony polski, historię i WOS. Ale polskiego było najwięcej. Sama, z własnej woli się w to wpakowałam, bo nie miałam pojęcia, że w liceum lekcje będą polegały na zgadywaniu co autor miał na myśli. W podstawówce i gimnazjum bardzo lubiłam polski i byłam prymuską. Byłam chwalona za styl, niewiele błędów, pisałam opowiadania, czytałam książki, więc reguły gramatyczne same mi wchodziły do głowy, wzrokowo. Na omawianiu lektur też nie było problemu, bo to nauczycielki tłumaczyły nam, o co w tym wszystkim chodzi, my musieliśmy wykazać się przede wszystkim wiedzą, czyli tym, co zapamiętaliśmy z fabuły. W liceum nikt już niczego nie tłumaczył. Sami musieliśmy jakoś do tego dojść. W dodatku mieliśmy bardzo ostrą polonistkę, która, nie będę owijać w bawełnę, stosowała wobec nas przemoc psychiczną. Nazwijmy ją Kosą. Pracowaliśmy metodą lekcji odwróconej. Do domu codziennie zadawała minimum jedną interpretację wiersza (najczęściej dwie), lektury pisane prozą też interpretowaliśmy, doszukując się jakichś niestworzonych teorii za tym wszystkim! Każdy musiał mieć ze sobą na lekcji zrobioną w domu interpretację. Kosa wyrywkowo prosiła kolejnych uczniów o przeczytanie interpretacji do danego fragmentu. Mieliśmy sami się sprawdzać, wykreślać i dopisywać do swojej domowej interpretacji to, co było na lekcji. 

    Jeśli ktoś nie wpadł na to, co może znaczyć jeden głupi wers i nie miał do niego nic - wydzierała się na tego. Raz wprost powiedziała, że ironia to humor dla wykształconych i kto nie rozumie, to jest debilem. Pamiętam, jak upokorzona się wtedy czułam, bo wszyscy w klasie się podśmiewywali, zgadzali się z Kosą, a ja jako jedyna ten akurat wiersz zinterpretowałam zupełnie na opak, bo cały był jedną wielką ironią. Na początku tej lekcji w ogóle zapytała nas, czy podmiot liryczny ostatecznie zgadza się z tym królem czy nie, bo chodziło o "Do króla". Wszyscy odparli, że się z nim zgadza, bo to wszystko ironia. Poczułam się wtedy tak, jakby ktoś przywalił mi z pięści prosto w twarz. Ja jedyna napisałam całą interpretację na podstawie moich dosłownych domniemań, o co mogło w tym chodzić, w sumie to zrobiłam streszczenie i do każdego utworu robiłam streszczenie, bo na nic nie umiałam wpaść. Nie śmiałam się przyznawać, że nie zrozumiałam i modliłam się tylko, żeby na tej lekcji mnie nie kazała czytać, co mam, ale komunikat był jednoznaczny: byłam debilką. 

    I pewnie, że było tak, że część osób spisywała z internetu. Ja też w końcu nauczyłam się robić tak, że najpierw czytałam opracowania danego wiersza (nie do każdego były, naprawdę) i potem pisałam o nim swoimi słowami z wiedzą wyczytaną z internetu, o co tak naprawdę w nim chodzi według mitycznego klucza. Inaczej się nie dało - Kosa była bardzo uczulona na niesamodzielną pracę i wyrywkowo przerywała nam, pytała, czy wiemy, co to znaczy, gdy tylko wyłapała jakieś trudne słowo, nieznany nam jeszcze z lekcji termin, jak taki radar od razu słyszała, że coś jest bezmyślnie słowo w słowo spisane. Widzicie paradoks? Zmusza do pracy samodzielnej za wszelką cenę, ale wścieka się, kiedy nie umiemy nic powiedzieć o jakimś fragmencie.

    W pierwszej klasie pewnie większość zrzynała w podobny sposób do mnie. Ale w drugiej i trzeciej słyszałam z rozmów na przerwie (a po co miałyby kłamać), że dziewczyny robiły już interpretacje same i dyskutowały między sobą, czy łatwo im się robiło dany wiersz, czy nie, i przyznawały, kiedy korzystały z opracowań, a kiedy nie. Ja bez opracowania byłam jak bez ręki. Wszystkie interpretacje pisane w domu były do wyrzucenia, właściwie pisałam wszystko jak powinno być od nowa, na lekcji. Czułam się jak porażka. Mimo to miałam szóstki i Kosa uważała mnie za jedną z tych lepszych, co szybko nauczyły się samodzielnie pracować z tekstem. Bo na sprawdzianach obowiązywała wiedza. Kułam na pamięć interpretacje zrobione na lekcji i pisałam, co zapamiętałam, na sprawdzianie. W klasie maturalnej, gdy zaczęliśmy robić próbne oraz interpretacje nieznanych wierszy na ocenę jako wprawka do matury byłam pogrzebana. Miałam kiepskie oceny, a gdy tylko Kosa pozwoliła nam wybierać tematy, natychmiast przerzuciłam się na rozprawki. Argumentować umiem, ale zawiłości w tekście i tak nie wyłapię. 

    W sytuacjach z życia codziennego, czyli głównie w mowie, wyłapuję ironię z kontekstu bądź po tonacji głosu, bo gdy mówimy ironicznie, inaczej intonujemy zdania. Ale i tak nie zawsze uda mi się wyłapać prawdziwe znaczenie danego wyrażenia. Trochę jak w tych seksistowskich żartach o kobietach, tłumaczenie dla facetów, bo kobieta jak mówi, że się nie gniewa, to jest dokładnie na odwrót i tak dalej. Ja potrzebowałabym właśnie takiego tłumacza do zachowań osób NT, bo po prostu nie rozumiem. Zdarza mi się, że ktoś się na mnie obrazi, wyzwie na mnie, że zachowałam się niegrzecznie, a ja ni cholerę nie wiem, o co chodzi i co zrobiłam nie tak. 

    Z dosłownym myśleniem wiąże się też dosłowne rozumienie poleceń. Pozwolę sobie przywołać przykład z początku mojej kariery gospodyni domowej: mama każe mi wyłożyć blachę papierem. Ok, sięgam blachę, wykładam papierem. Po chwili się odwraca, zerka, i drze się, że nie natłuściłam jej najpierw, a pieczemy placek. Komunikat brzmiał przecież: wyłóż blachę papierem, nie: najpierw natłuść, potem wyłóż papierem. Albo jak na tym screenshocie obok. Uczeń miał pokolorować i figury i pokolorował figury, a że chodziło o całe pola oznaczone figurami, to już się nie domyślił. Tak samo w tej zabawnej konwersacji na messengerze poniżej. NT zapewne wyda się niegrzeczna, ale jeśli przyjmiemy, że druga osoba była autystyczna, to jedynie stwierdziła suchy fakt i nie miała nic złego na myśli: możesz zadzwonić, nikt ci nie broni, nie jesteś zablokowany, ale nigdy nie obiecałem, że odbiorę.

    Mój autystyczny mózg potrzebuje jasnych, prostych, dosłownych komunikatów, inaczej nic nie zrozumie. 

    Rozumiałam wszystko bardzo dosłownie i nie miałam pojęcia, czemu. Bardzo mi to weszło na psychikę. Czułam się głupia, upośledzona, bałam się przyznawać, że nic nie rozumiem, nie umiem się dogadać. Notorycznie w grupie rówieśniczej byłam jedyną osobą, która nie śmiała się z żartów oraz jedyną osobą, która nie rozumiała i nie znała aktualnego slangu młodzieżowego, przez co też byłam wyśmiewana, bo jak można tego nie wiedzieć, a gdy przyszły czasy internetu po prostu wstukiwałam hasła w miejski słownik slangu jak jakiś boomer. Nigdzie nie pasowałam. 

    Dopiero Sora cierpliwie tłumaczył mi memy, które szybko polubiłam, a nawet spontanicznie stworzyliśmy swój własny slang, który tylko my rozumiemy, oraz nasze własne memy, które rozumiemy tylko my. Nawet nie wiecie, jakie to wspaniałe uczucie, tej przynależności do naszej mikrej, dwuosobowej grupy. Wcześniej byłam upośledzoną, bo nie śmiałam się z tego, co wszyscy, teraz wraz z Sorą mamy swój własny, elitarny humor. A nawet, gdy zrozumiem coś źle, to po prostu mi tłumaczy.

Dobra, to teraz podrzucę wam autentyczne przykłady z mojego życia, bo trudno tak wytłumaczyć bez konkretów:

przewracam się podczas spaceru
Tata: Ale złapałaś zająca!
Mała ja: Jakiego zająca? Nie widzę żadnego zająca.

Mała ja w poczekalni: Kiedy wchodzimy?
Mama: Za chwilę
Ja: Chwila już minęła
Nie wiem skąd tą definicję wzięłam, ale wtedy i nadal według mnie chwila równa się jednej
sekundzie, po prostu stwierdziłam fakt.


Mała ja: Chcę kota.
Mama, zmęczona moim ciągłym proszeniem o kota od miesięcy: Dostaniesz, jak przeprowadzimy się do domu
Ja, po przeprowadzce do domu, lata później: To kiedy dostanę mojego kota?

Gimnazjum, lekcja niemieckiego, temat: „Markenklamotten”, przetłumaczone przez nauczycielkę jako „ubrania z metką”. Każdy uczeń miał wyrazić swoje zdanie na ich temat. Nie pamiętam niemieckiego i nie lubię tego języka, więc zapisuję ogólny sens po polsku.
Nauczycielka: Czy lubisz ubrania z metką i jeśli tak, to dlaczego?
Ja: Tak, bo są dobrej jakości.
Alicja: Nie.
Alicja na przerwie, luźna dyskusja o lekcji: Kurczę no tylko ja powiedziałam że nie lubię markowych ciuchów.
Ja: JAK TO MARKOWYCH? Chodziło o ubrania z metką. Każde ubranie ma metkę, poza takimi zrobionymi samodzielnie, nawet taka bluzka z lumpeksu zawsze ma metkę z logo firmy. Są dobrej jakości, bo zostały wyprodukowane w firmie, nie uszyte na drutach przez babcię z włóczki, wtedy mogą być niekoniecznie dobrej jakości. A to chodziło o te wszystkie Nike, Adidas, Levis? To ja źle powiedziałam…

Mama: Moja koleżanka z biura ma w sobotę osiemnastkę…
Ja, w myślach: Cholera, wiedziałam, że u mamy w biurze młode pracują, w moim wieku, ale
OSIEMNAŚCIE LAT i już dostała pracę w firmie Y?!
Mama: …a studiuje zaocznie, więc umówiła się na teleporadę prywatnie żeby lekarz jej wypisał zwolnienie…
W dalszej części rozmowy dopiero załapałam, że ta koleżanka nie ma osiemnastu lat, tylko idzie na czyjąś osiemnastkę.

rozmowa z messengera
Sora: My disappointment is immeasurable and my day is ruined
Ja: Oh :c
Myślałam, że naprawdę ma zmarnowany dzień, a to był tylko taki mem.

Klikam w komentarze bo mimo usilnych starań nie rozumiem, przecież na psychologii na pewno cośtam o psach mieli, bo to dość pokrewna dziedzina z behawiorystyką zwierząt na przykład.
Ja po przeczytaniu komentarzy: Aha, psy+cholog, ahhaaaaaaaa… Dobre. Rel, psych na spektrum, tak bardzo rel…

Na grupce osoba wstawia obrazek i pisze, że w komentarzach mamy przerysować go w Paintcie tak, żeby powstała nasza ulubiona postać.
Ja: A można w Photoshopie?
OP (original poster): Jasne
Ktoś inny: Nie ma to jak pochwalić się że ma się ps xd

Co się wydarzyło, co zrozumiałam po dłuższej analizie: OP napisał, że obrazek ma być w Paintcie. Odebrałam to jako zasadę. Że musi być w paintcie bo inaczej nie możesz się z nami pobawić. Pytam więc uprzejmie, czy mogę w photoshopie, bo zdecydowanie wolę używać go od painta. Nie chciałam się chwalić, że go mam, nie byłam zadufana w sobie, ale ktoś inny właśnie tak to odebrał, wyśmiewając moją wypowiedź swoim komentarzem. W rzeczywistości posiadam konsumencką wersję PS, czyli Photoshop Elements, z roku 2019 (co roku wydają nową wersję). W odróżnieniu od pełnej wersji nie płacisz subskrypcji rocznej kosztującej kilka tysi albo i więcej, ale płacisz raz (wtedy) 500zł za licencję wieczystą (do końca życia), która jest powiązana z twoim kontem Adobe, więc możesz po zmianie komputera pobrać oryginalny setup z konta, a nie kupować specjalnie nowszą wersję.

Inna sytuacja. Osoba na grupie dla otaku (fanów anime i mangi) pyta o wyjaśnienie, jak działa pismo japońskie, bo to pokręcone jest, kilku alfabetów używają.
Mój komentarz (mniej więcej, bo nigdzie go nie zapisałam, ale sens i długość taka sama):

UWAGA TOO LONG; DON'T READ, JEŚLI NIE JESTEŚ ZAINTERESOWANY GRAMATYKĄ JAPOŃSKĄ (tego ostrzeżenia nie było w oryginale, nie miałam pojęcia, że NT mogą to jakoś źle odebrać, sądziłam, że zrobiłam dokładnie to, o co byłam poproszona).

    W japońskim mamy cztery systemy pisma: kanji, hiragana, katakana i romaji. 

    Kanji to znaki chińskie, wywodzą się z pisma obrazkowego, więc pojedynczy znak to jedno słowo, mogą być najróżniejszej długości. Kanji czytamy w dwojaki sposób: czytanie on i czytanie kun. Czytanie on to czytanie rdzennie chińskie, tak czytamy kanji w złożeniach, np. znak 人 (człowiek) w on’yomi to ジン (jin). Czytanie kun to czytanie rdzennie japońskie, występuje najczęściej, kiedy znak kanji stoi samodzielnie, np. ten sam znak 人 (człowiek) w kun’yomi to ひと (hito). Złożenie, w którym 人 przeczytamy jako jin to np. 日本人 czyt. nihonjin, czyli Japończyk. Złożenie, czyli zlepienie dwóch lub więcej znaków 日本 czyt. nihon (Japonia) + 人 czyt. jin (człowiek), które razem tworzą słowo o nowym znaczeniu. Sama Japonia też jest złożeniem znaków oznaczających słońce/dzień + korzeń/pochodzenie/początek. Na tej samej zasadzie tworzone są nowe słowa w chińskim, np. dosłownie elektryczny mózg to po prostu komputer. Wszystkie słowa rdzenne, niezapożyczone np. z angielskiego, będą zapisane w kanji, ale zależy to też od grupy docelowej, która ma przeczytać tekst. Im więcej kanji, tym dla starszych czytelników jest on przeznaczony, bo naturalnie dorosły zna i potrafi przeczytać więcej kanji niż przedszkolak. Dlatego japońskie dzieci uczą się czytanek oraz pisania najpierw w całości w hiraganie. 

    Hiragana i katakana to dwa sylabariusze, to znaczy, że jeden znak oznacza jedną sylabę, a same w sobie te sylaby nie mają żadnego znaczenia. Kana to zbiorcze określenie na oba sylabariusze. Hiragana od katakany różni się jedynie wyglądem oraz zastosowaniem. Hiragana służy do zapisu słów rodzimych, partykuł, końcówek odmiennych części mowy. Wtedy w tekście pojawia się znak kanji i zaraz obok niego znak hiragany, np. 私は czyt. watashi wa Ja (watashi) oraz partykuła wa. W polskim nie mamy partykuł, więc wa jest nieprzetłumaczalne. Znak ten samodzielnie czytamy jako ha, ale w zdaniu, jako partykuła, jest czytany jak wa. Tego złożenia nie można przetłumaczyć jako ja jestem, ponieważ być (tutaj jestem) w japońskim to ですczyt. desu. Tak jak w łacinie, orzeczenie (czasownik) występuje na końcu zdania. 

    Specjalnym rodzajem hiragany jest jeszcze furigana, czyli mała hiragana nad znakiem kanji, która wskazuje nam, jak dany znak kanji się wymawia. Występuje nad trudniejszymi znakami (znów, oceniają to autorzy według targetu tekstu – książka dla dzieci będzie mieć raczej nad każdym kanji furiganę, dla nastolatków – nad słowami mniej znanymi albo pochodzącymi z wyższych etapów edukacyjnych). 

    Katakana z kolei służy do zapisu słów obcych (np. ポーランド Porando – Polska, アルバイト /バイト arubaito/baito – praca dorywcza, od niemieckiego arbeit) oraz onomatopei (np. ドキドキ doki-doki – bicie serca). 

    Wreszcie, ostatni sposób zapisu, używany najrzadziej, głównie w podręcznikach do nauki japońskiego dla obcokrajowców, w slangu otaku, w internecie, piosenkach, nazwach firm, szyldach sklepowych – romaji, czyli romanizacja. To fonetyczny zapis języka japońskiego za pomocą alfabetu łacińskiego. Oprócz dobrze nam już znanych liter, pojawiają się literki z kreską do góry: ā, ē, ī, ō, ū. Kreska do góry oznacza, że dana samogłoska jest samogłoską długą. Dla uproszczenia, bo ciężko takie znaki w klawiaturze znaleźć, czasem kreskę się pomija i przy czytaniu trzeba pamiętać, że dana samogłoska jest długa (to jak z akcentem w rosyjskim, dla osób uczących się go jako języka obcego na początku zaznaczane są akcenty, a potem coraz częściej ich nie ma, można sobie najwyżej ołówkiem dopisać). Zamiast tego, żeby nie musieć pamiętać, można napisać po prostu odpowiednio aa, ee, ii, oo, uu. Ale bardziej prawidłowym zaznaczaniem przedłużenia jest PO o dopisanie u. Dlaczego? Bo dokładnie tak Japończycy zaznaczają długie o w hiraganie, np. どうやって douyatte (jak). Czasami (z moich obserwacji wynika, że tylko w imionach postaci) można się spotkać z zaznaczeniem długiego o za pomocą dwuznaku oh, np. Tohka. W katakanie jest prościej, wszystkie przedłużenia zapisujemy za pomocą znaku ー. 

    Ponadto Japończycy używają czasem cyfr arabskich do zapisu liczb oraz dat. Najczęściej występuje system mieszany (kanji i cyfry) np. datę Wigilii zapiszemy: 24日12月2022年. Jeśli data jest zapisana tylko za pomocą cyfr arabskich, to zawsze w formacie amerykańskim MM-DD-RRRR, np. 12.24.2022 (nie spotkałam się jeszcze z zapisem według formatu DD-MMRRRR).

OP: Ale ja nie chciałem, żeby ktoś mi kopiował wikipedię XD
Co się wydarzyło, co zrozumiałam po dłuższej analizie: OP prosił jedynie o krótkie wyjaśnienie, żeby później, jeśli by chciał, najwyżej pogłębić swoją wiedzę. Ja, jako znawczyni tematu poświęciłam swój czas, żeby dokładnie mu wyjaśnić wszystkie systemy pisma japońskiego będące w użyciu, swoimi słowami, z własnej głowy. To nie jedyna sytuacja, kiedy ktoś oczekuje ode mnie krótkiej wypowiedzi, a ja się rozwlekam. Dokładnie to samo robiłam na sprawdzianach z polskiego, czułam wewnętrzny przymus napisania wszystkiego co umiem, wyczerpania tematu, podzielenia się swoją wiedzą. Tak samo jeśli w rozmowie na messengerze ktoś podejmie jakiś temat, który mnie bardzo interesuje i mam o nim dużą wiedzę: piszę normalnie cały wykład na ww. temat, a potem druga osoba musi to wszystko czytać. W rozmowach, kiedy ktoś ma tak samo jak ja, lubi to samo co ja, generalnie zauważę jakiekolwiek podobieństwo, przekierowuję od razu temat na siebie: hej, ja też tak mam (monolog na pół godziny ze wszystkimi szczególikami nt. tego, jak przejawia się u mnie dana cecha).

Komentarze