Miłośniczka kotów (część 1)

 ♫Everybody wants to be a cat🐱
🐾Because a cat's the only cat🐈
😸Who knows where it's at♫

Mam teraz urwanie głowy - zaliczenia. Zdarzyło się jednak, że mam godzinę okienka, a już boję się cokolwiek więcej powtarzać w obawie, czy mi się nie pomiesza, więc skrobię dla was ten post z uczelnianej biblioteki.

Od kiedy tylko pamiętam, uwielbiałam koty. Nawet nie wiem, dlaczego, co było tym impulsem. Nie miałam nawet w domu kota i na ile sięgam pamięcią, nie miałam też częstych, bliskich zetknięć z kotami. Mama raczej mówiła: nie dotykaj, bo ten kotek jest brudny, może być chory, nie wiadomo czyj, może cię ugryźć. Więc podziwiałam je z daleka. Dosłownie je ubóstwiałam. Moje zamiłowanie do kotów naprawdę miało wiele cech takiego religijnego oddania. Realnego kontaktu nie było, a jak już, to z daleka, bo kotek jest brudny, a jak już akurat ktoś z rodziny miał kota, to ja trzymałam się dość daleko i tylko patrzyłam. Rodzice się śmiali, że taka kociara, a w rzeczywistości się boi. A ja po prostu nie chciałam kociakowi przeszkadzać, jak będzie chciał, to podejdzie. Brzmi trochę jak zachowanie sługi wobec władcy, co ma wiele wspólnego z religią: podziwiałam, ale z daleka, czekając na akt łaski ze strony mojego kociego bóstwa. 

Czemu koty, a nie psy? Długo nie miałam pojęcia, po prostu zdawałam się być zaprogramowana do kochania kotów i śmiertelnego lęku przed psami. Teraz już wiem, że przyczyną była moja nadwrażliwość sensoryczna. Od niemowlęcia bałam się wszelkich głośnych dźwięków. Z czasem przyzwyczaiłam się do takich jednostajnych, ale nagłe nadal mnie przerażały. A szczekanie psa dokładnie takie jest - głośne i nagłe. Zanim w ogóle rozwinęłam samoświadomość, mój mózg skojarzył ten straszny dźwięk z psami, i tak rozwinęła się moja kynofobia.

Każdego psa, nieważne, czy wielkiego, małego, spokojnego, rozbrykanego, na smyczy, luzem, na rękach - wszystkie omijałam w odległości co najmniej dwóch metrów. Kuliłam się, przerażona, kiedy nie daj bóg jakiś psiutek się mną zainteresował, że tak go szerokim łukiem okrążam. Nie chciałam pogłaskać żadnego pieska, nie lubiłam motywu psa, który często przejawia się na zajęciach dla dzieci w podstawówce, rówieśnicy śmiali się ze mnie, kiedy na wycieczce kurczowo podciągałam nogi na krzesło, bo wśród nas, w jadłodajni, chodził sobie pies właściciela. Raz nawet utknęłam pod samą swoją klatką. Chciałam wrócić do domu, ale nie mogłam, bo sąsiad wyszedł z psem, a pies biegał wszędzie. Byłam zbyt przerażona, żeby zbliżyć się do drzwi na klatkę. Zrobiłam sobie azyl z ławeczki. Dopiero, gdy ten wziął psa na ręce, czmychnęłam do bloku, za bezpieczne, zamknięte drzwi. 

Swego czasu moim ulubionym dzikim kotem był
tygrys - były najbardziej zagrożone, współczułam
im i chciałam jakoś w przyszłości wesprzeć.

Przeszło mi trochę dopiero, kiedy już jako młoda nastolatka moja kuzynka wyżebrała u swojej mamy, tym razem psa. Byłam więc siłą rzeczy zmuszona do kontaktów z nim, i tak, terapią ekspozycyjną zrealizowaną w polowych warunkach (nie róbcie tego w domu, idźcie na prawdziwą terapię!) przyzwyczaiłam się w miarę do psów. Blackiego głaszczę, ale nie daję mu się lizać, obsesyjnie cofam się, kiedy jego pysk zbliża się do mnie. Gdy był zły, już parę razy gryzł swoich domowników. Nie chciałabym podzielić ich losu, a wściekły pies jest bardziej niebezpieczny niż kot. Może zagryźć. Kot nie zabije człowieka. Przy obcych, małych psach nie panikuję (chyba, że jakiś wariat mi za plecami nagle szczeknie, no to podskakuję ze strachu z krzykiem), ale dużych nadal boję się tak samo, jak od dziecka. Brrr. Dobrze, że teraz się bardziej pilnuje, żeby psy były na smyczy. I tak, słyszałam, że olbrzymy są łagodniejsze od tych malutkich wariatów, ale co zrobić. To już głęboko zakorzenione połączenia w mózgu każą mi się dużych bać, a małe jakoś tolerować. 

Na moich gadżetach często gościła Marie
z Aryskotratów (Aristocats). Jako dziecko
nigdy nie obejrzałam tego filmu, ale
uwielbiałam książeczkę na jego
podstawie z biblioteki.

Wspominając dzieciństwo, mam wrażenie, że każdą wolną chwilę poświęcałam kotom: rozmyślaniom o nich, zabawie z pluszowymi, a potem nawet robotycznymi kotami na baterie, które same chodziły i miauczały, zabawie w udawanie kota, oglądaniu programów o kotach, dzikich i hodowlanych, na Animal Planet, czytaniu książek o ich tematyce, przeglądaniu fotografie, odwiedzaniu dzikich kotów w zoo, chłonąc sobą wszystko, co związane z kotami. Ale bezpośredni kontakt był dla mnie czymś na kształt zbawienia, cudu, do którego dążyłam. 

I naprawdę starałam się to marzenie ziścić, ale nie miałam jak, byłam dzieckiem. Jedyne, co mogłam, to wiecznie, przy każdej okazji, prosić rodziców o tego nieszczęsnego kotka. Odpowiedź ciągle brzmiała nie, aż wreszcie mama, tak naprawdę zmęczona moim nagabywaniem, rzekła: dobrze, dostaniesz, jak przeprowadzimy się do domu, bo teraz w bloku jak ten kotek będzie wychodził? Po schodach z czwartego piętra?

I ja, skubana, zapamiętałam to jak amen w pacierzu.

Jako autystka wzięłam to bardzo dosłownie, nie wiedziałam, że było to takie zawoalowane: odwal się, zapomnij o kocie. O nie, ja pamiętałam, to była obietnica.

Jako dziecko bardzo marzyłam o syjamczyku

Kontynuowałam moje studia nad kocimi zachowaniami, prosząc na święta o kolejne poradniki opieki nad nimi, szerząc wiedzę wśród mojej najbliższej rodziny, że koty nie mogą pić mleka, o tym, jak funkcjonują ich zmysły, jak to się dzieje, że spadają na cztery łapy, w jakich kulturach dawało się kocięta nowożeńcom, co miało gwarantować związkowi płodność, dlaczego koty syjamskie mają zakrzywione ogony, co oznacza kocia mowa ciała, a znajomość egipskiej bogini Bastet to już naprawdę była wiedza podstawowa!

Ale to jeszcze nie wszystko. Kupowałam każdą rzecz, każdy bubel, jaki się dało, z motywem kota. Na początku właściwie błagałam o to rodziców. Miałam multum bluzek w koty. Figurki z kotami. Takie do postawienia na półkę, żeby zbierały kurz. Wszystko, co tylko zdołacie sobie wyobrazić w tych czasach do dostania, miałam z motywem kota. Piszczałam z zachwytem za każdym razem, kiedy widziałam na ulicy przypadkowo jakiegoś kota, albo słyszałam, że ktoś mówi o kotach. A jak ktoś ośmielił się mówić nieprzychylnie, ja natychmiast wchodziłam w polemikę, uzbrojona w fakty z poradników. Na przykład co do tego, że koty nie powinny nosić dzwonków, bo mają bardzo wrażliwy słuch. Badania dowodzą, że takie koty są bardzo nerwowe, zwłaszcza, że są drapieżnikami, mają więc potrzebę bezszelestnego skradania się. A taki dzwonek mu dzwoni przy każdym najmniejszym jego ruchu, i nie może się go pozbyć. Wyobraźcie sobie być na jego miejscu, i słyszeć x razy głośniej, w dodatku także większe częstotliwości dźwięków, niż ludzkie ucho. No oszaleć można. A pan na zajęciach w terenie z jakiejś przyrody upierał się, że mają mieć dzwonki i koniec, bo tępią ptaki. To nie prościej i korzystniej dla obu gatunków byłoby zalecać niewypuszczanie kotów?

Do czasu, kiedy się przeprowadziliśmy, miałam w głowie mnóstwo kocich ciekawostek i już raczkowałam w internecie. A ledwo dobrze się rozpakowaliśmy, zapytałam, kiedy dostanę obiecanego kota.

Mama próbowała się wykpić, zwierząt nigdy nie lubiła, nie zrobiłaby krzywdy, ale nie była fanką, ale w końcu uległa.

Dogadała się ze starszą sąsiadką ze wsi, parę domów dalej, która akurat miała kocięta. Poszłyśmy z pudełkiem wyłożonym kocykiem po maluszka, którego miałam wybrać. Najchętniej wzięłabym wszystkie razem z kocią mamą, ale musiałam ograniczyć się do jednego. Wybrałam więc białą kotkę z burymi łatami oraz dużymi uszami, i ochrzciłam ją Kiki.

Dzisiaj szczególnym uczuciem darzę gepardy. Jeśli kiedyś będę mieć za dużo kasy, wpłacę właśnie
na nie. Zrzut z filmu dokumentalnego National Geographic "Człowiek wśród gepardów", dostępny
na Disney+

Komentarze