Depresja a przybieranie na wadze

Jakiś czas temu natrafiłam na fejsie na takiego posta. Pokazał mi coś niby znanego, ale jednak zaszokował. Zapisałam go i wiedziałam, że będę musiała wam o tym napisać, bo to bardzo ważne. A po części też może wiązać się z autyzmem, bo z powodu zaburzeń sensorycznych część z nas wybiera wysoko przetworzone, kaloryczne produkty nad te naturalne, wielu z nas ma też depresję. A więc zaczynamy!

Zanim jeszcze zaczęłam obserwować sporo fanpage samorzeczników, psychologów, edukatorów, niewiele widziałam o związku depresji z tyciem. Temat właściwie nie istniał. Teraz mówi się o tym o wiele więcej, ale zdaję sobie sprawę z mechanizmów facebooka i wiem, że znajduję się w bańce informacyjnej złożonej właśnie z tych wszystkich psychologicznych miejsc. Dlatego mam podstawę sądzić, że nadal jest na ten temat niewielka świadomość. Przy edukowaniu społeczeństwa na temat symptomów depresji ciągle pojawia się ten objaw: brak apetytu. Ale prawie nikt nie mówi o przeciwnym biegunie i dla mnie też długo nie był oczywisty.

A więc przejadanie się. 

Ile razy słyszeliście, że otyłość sami sobie fundujemy siedzącym trybem życia, złą dietą i nadmiernym stresem? Bo ja od dziecka byłam wręcz bombardowana takim obrazem. Fałszywym obrazem, pokazującym, że przecież wystarczy ćwiczyć i mniej jeść, a każdy, kto nie pasuje do tej normy, jest sam sobie winien, że utył. W środowiskach lewicowych o takim mówieniu o otyłości mówi się fat-shaming. Nie będę się jednak skupiać na samym fat-shamingu, tylko na ogółowi zjawiska tycia spowodowanego problemami psychicznymi. 

Zacznę od siebie.

Kiedy byłam dzieckiem i mieszkałam jeszcze z dziadkami, byłam wśród rodziny określana niejadkiem, długo miałam niedowagę. Babcia, jak to babcia, często mówiła: zjedz wszystko, bo cię wiatr zdmuchnie. W pokoju dziadków też zawsze stały w miseczce jakieś ciasteczka albo cukierki, to je podjadałam. Oboje mieli cukrzycę i babcia sama mówiła często, że wie, że nie powinna, ale nie umie się z tym słodkim rozstać, no musi codziennie być deser. Albo w nagrodę. Często dostawałam słodycze za dobre oceny. Rodzice bardziej się temu sprzeciwiali, nie kupowali mi ich wcale aż tak często. Na chipsy i słodkie napoje był całkowity ban. Na wszelkich urodzinach, imprezach szkolnych, balach przebierańców, jako jedyna wręcz rzucałam się na chipsy i się nimi opychałam, bo nie wolno mi było ich jeść w domu. To samo ze słodkimi napojami, ale na mniejszą skalę. Wtedy też ogólnie słodycze były drogie, więc kiedy chciałam batonika, mama często mówiła, że mi nie kupi, bo za drogi. Czasem coś sobie kupowałam za kieszonkowe, ale były to raczej niewielkie kwoty: dwadzieścia złotych. No więc już na początku miałam niewłaściwą relację z jedzeniem (słodycze jako nagroda, wiecznie ścierające się siły rodziców i dziadków o zupełnie odmiennych poglądach na ich temat, zakaz chipsów sprawiający, że jak tylko zerwałam się ze smyczy, to się na nie rzucałam, jakbym nigdy ich na oczy nie widziała). Ale wtedy jeszcze miałam prawidłową wagę. To były zaledwie podwaliny problemów, które miały dopiero się rozkręcić.

Około dziesiątego roku życia mocno mnie już siekła depresja. Tak mocno, że pojawiły się objawy somatyczne, których ja wtedy nie widziałam. Dostrzegam je teraz, z perspektywy czasu. Pierwszą zmianą było narastające zmęczenie. Mówiłam, że mam niskie ciśnienie, tak jak druga babcia, bo ciągle mi słabo i słabo. Babcia, z którą mieszkałam, jako kawiara, nauczyła mnie właśnie mniej więcej w tym wieku pić kawę. W wieku 10 lat raczej nie, ale koło 11/12 to już na pewno. Nienawidziłam fusów, więc robiła mi na początku Inkę, z czekoladą, mlekiem, żeby nie była za gorzka, choć sama piła z dziadkiem prawdziwą kawę. Po kawie czułam się lepiej, więc oczywiście szybko zaczęłam na niej polegać. A ciało się przyzwyczajać. W gimnazjum na pewno piłam już czarną kawę, rozpuszczalną, dwie łyżeczki, jedna cukru, dla zabicia goryczki naparu. I taką piję do dziś. Najpierw piłam jedną raz na jakiś czas. Później byłam coraz bardziej zmęczona i potrzebowałam drugiej. Z początku oszukiwałam: nie przyznawałam się mamie albo babci, że już piłam, i piłam drugą. W liceum i na pierwszych studiach w apogeum depresji wypijałam po trzy duże kubki, sypiąc po trzy łyżeczki kawy. Czasem wręcz z premedytacją, żeby nie usnąć przy książkach o 22, bo miałam jeszcze tyle nauki i trzeba było pociągnąć do północy. Witaj, uzależnienie od kofeiny! W kryzysie suicydalnym przestała nawet na mnie działać, mogłam pić i pić i nic mnie nie podnosiło na nogi. 

Tak naprawdę jednak zanim zostałam kawiarą, zaczęły się zmieniać moje nawyki żywieniowe. Nie zauważałam tego i nawet teraz, patrząc wstecz na ten okres, trudno mi jest ten proces sobie odtworzyć. Powoli, bardzo stopniowo, jadłam coraz większe porcje. Za dzieciaka wystarczały mi ze dwa ciasteczka. Potem ze cztery. Pół paczki, bo trzeba coś słodkiego do kawy. Cała paczka na raz. Tak samo z obiadami: jadłam takie porcje, jak tata, oczywiście tego, co jadałam. Gdy nie było dla mnie nic jadalnego, nie wmuszałam tego. Sama nawet nie zauważałam tego, że przybieram na wadze. W klasach 4-6 dorośli zaczynali przygadywać, że mi się przytyło, a może bym razem z mamą przeszła na dietę, schudłabym trochę? Nie przyjmowałam tego do wiadomości. Trzymałam się kurczowo słów nauczycielki biologii, która mówiła, że w tym wieku diety są bardzo niebezpieczne i za żadne skarby nie wolno ich wprowadzać. Mama też wiecznie się odchudzała i wiecznie zero efektów, więc też miałam trochę taki obraz odchudzania, że nie je się, chodzi się głodnym, a i tak nic z tego. Często też jeszcze słyszałam, że jestem w takim wieku, że zaraz urosnę i się ładnie rozłoży tłuszcz. I to uznawałam za usprawiedliwienie. Muszę jeść, żeby mieć siłę. Muszę jeść, bo mózg pracuje ciężko w szkole. Muszę jeść, bo rosnę. Muszę jeść, bo dojrzewam. Nie będę się odchudzać, bo zaraz mi się wszystko ładnie rozłoży, jak urosnę.

Tylko, że nie urosłam. Ani centymetra od dziesiątego roku życia. Raz na zawsze zostałam już zamknięta w ciele o wysokości 153 centymetrów. I wadze 70 kg. Nie wiem, ile mam teraz, boję się ważyć. Tyle miałam w liceum.

Na początku gimnazjum, gdy omawialiśmy układ pokarmowy, obliczaliśmy sobie BMI. Wyszła mi wtedy nadwaga, ale ja cały czas zaprzeczałam swoim nadprogramowym kilogramom. Że urosnę (choć powoli traciłam nadzieję), że lekka nadwaga wg BMI jest tak naprawdę zdrowsza od prawidłowego, że ten wskaźnik bardzo źle oddaje prawidłową wagę, to zbyt uproszczony mechanizm. Co do tego ostatniego jest to ponoć prawda, radzę poszperać, ale sama niestety nie wgłębiałam się w to mocno. 

⚠️⚠️⚠️TRIGGER WARNING: krzywdzące myśli o własnej wadze, myśli s⚠️⚠️⚠️

Mniej więcej pod koniec gimnazjum dotarło do mnie, że naprawdę jestem gruba. Że jestem wielorybem, pasztetem. Nie mogłam na siebie patrzeć. Nienawidziłam na siebie patrzeć. Ale też nie robiłam z tym nic. Miałam przecież ostre myśli samobójcze. Myślałam sobie, że po co mam się katować, odchudzać, skoro i tak nie dożyję dorosłości, bo zaraz się zabiję. I jeszcze gorzko się śmiałam, że jak będę więcej ważyć, to będzie większy ucisk sznura na szyję. Podobnie lekceważyłam inne problemy zdrowotne, ale to już temat na innego posta. Czasem też dawałam sobie takie przyzwolenie, że jak nie będę miała odwagi się zabić, to sama padnę przez niezdrowy tryb życia, może dostanę zawału i będzie spokój. Że otyli krócej żyją? Bardzo dobrze, nie mam ochoty się męczyć długo na tym ziemskim padole.

⚠️⚠️⚠️KONIEC TRIGGER WARNING⚠️⚠️⚠️

W liceum doszło do największej eskalacji jeśli chodzi o moje obżeranie się. Wszystko przez to, że zaczęłam siebie nagradzać za pilną naukę, słodyczami. I zajadać smutki. A że miałam codziennie myśli samobójcze, to chyba sami się domyślacie, jak było. Zjedz batonika, nauczyłaś się na ten sprawdzian, zasłużyłaś. Zjedz ciastka, poczujesz się trochę lepiej. Zjedz czekoladę, masz okres, należy ci się. W domu też już rodzice podchodzili luźniej do kupowania przekąsek. Co weekend piliśmy słodkie napoje do obiadu. Częściej kupowaliśmy słodycze. Ja sama sobie kupowałam. W wakacje po kryjomu raz w tygodniu szłam po zapasy słodyczy. W wielkich torbach wynosiłam przekąski, słodkie i słone, o wartości 100zł, i zjadałam je w pierwsze kilka dni po zakupach. Momentami mama zmuszała mnie do diet, ale szybko obie rezygnowałyśmy. Potem zmuszała mnie do ćwiczenia codziennie 15 minut na stepperze. Też w końcu obie straciłyśmy motywację, a ja wyniosłam z tego tylko litry potu i wycieńczenie przez resztę dnia. Żeby nie było: z powodu nieleczonej depresji, bo teraz, na wuefie, na lekach, umiem ćwiczyć dobrą godzinę, pocę się mocno (skutek uboczny antydepresantów), ale faktycznie ćwiczę i nawet daje mi to radochę, te mityczne endorfiny, których nigdy nie czułam. A moje ciało regeneruje się jakiś czas po ćwiczeniach, nie jestem sflaczała i niezdolna do niczego po wuefie. Tak tylko mówię, dla tych, co mogą twierdzić, że za leniwa byłam, albo to przez tuszę. Nie, bo przez depresję i brak kondycji. 

No i potem kryzys suicydalny. Wtedy z moim jedzeniem było najgorzej, bo mieszkałam na stancji, musiałam sobie sama gotować. Przez większość dni żywiłam się samymi przekąskami, bo nie miałam siły ani motywacji robić sobie czegoś pożywnego. Obżerałam się, ale już nawet nie dawało mi to radości. 

Bo jest to rzeczywiście taka pułapka. Gdy jemy, do mózgu wydzielana jest dopamina, hormon nagrody. W dawnych czasach to rzeczywiście miało duży sens. Taki komunikat dla człowieka: jedz. Pewnie też dlatego tak smacznie smakuje i pachnie. Bo jedzenia był niedobór. Ale teraz żyjemy w czasach dobrobytu, a ewolucja nie reaguje tak szybko. Teraz przydałby się chemiczny komunikat do mózgu: przestań jeść. Z tego powodu bardzo łatwo się przejeść, zjeść więcej, niż potrzeba, albo nauczyć się, że jak coś zjem, to czuję się lepiej, więc zaczynam zajadać smutki. Ale ten mechanizm ulega jeszcze większemu wypaczeniu w depresji, bo wtedy, w bardzo dużym uproszczeniu, mózgowi brakuje serotoniny i dopaminy. A kiedy jemy, to ją dostaje. W takiej sytuacji, spragniony tych hormonów, będzie ciągle wysyłał do świadomości sygnał: jedz więcej, bo brakuje nam tych hormonów. 

Dlatego osobom z problemami psychicznymi tak trudno jest po prostu przestać jeść. To tak nie działa. Ba, odważę się nawet uogólnić, że wszystkie osoby, które się przejadają, mają problemy psychiczne bądź zdrowotne (niektóre choroby powodują zwiększone łaknienie i/lub tycie). Żadna z tych osób nie jest zdrowa i nie roztyła się na własne życzenie. To objaw wcześniejszej, mniej widocznej choroby. Dlatego nie może po prostu wziąć się w garść, przejść na dietę i zacząć ćwiczyć. Bo gdyby była zdrowa, z dużym prawdopodobieństwem nawet by nie przytyła i nie musiałaby dbać o linię. 

Moja historia nie ma jeszcze szczęśliwego zakończenia. Nadal jestem gruba. Źle mi z tym. Ale od kiedy zaczęłam się leczyć na depresję, antydepresantami, poczyniłam postępy. Akurat fluo-chan obniża apetyt, dla mnie to bardzo pozytywny skutek uboczny. Staram się dyscyplinować i nie jeść na raz tak dużo jak kiedyś, z różnym skutkiem. Wiem, że na mnie całkowite odcięcie nie zadziała. Mogę jedynie chwalić się, kiedy po spotkaniu i wyżerce nie boli mnie brzuch z przejedzenia. Bo to znaczy, że naprawdę zdołałam nad sobą zapanować. Słodyczy też kupuję sobie mniej, tak za 30zł, i rzadziej niż raz na tydzień. Na początku wdrożenia farmakoterapii faktycznie zauważyłam, że potrzebuję już mniejszych porcji, żeby poczuć się nasycona. Pozostała walka ze złymi nawykami. Najlepiej poszło mi z odzwyczajeniem się od kawy. Kilka tygodni temu nastąpiła we mnie właśnie taka zmiana, że zaczęłam czuć energię od rana. Teraz piję kawę dla smaku. Zobaczymy, jak będzie w drugim semestrze, bo na razie mam przerwę międzysemestralną. 

A teraz przejdźmy wreszcie do posta, który tak mnie zbulwersował i natchnął na napisanie tego. Uważam, że jest na tyle ważny, że przetłumaczę go dla was na polski.

Zrzuciłam 75 funtów (34 kilo), żeby lekarze przestali zwalać wszystko na moją wagę.

Mam 5'6 stóp (1.68 m), miałam 210lbs (95kg), teraz mam 135 (61kg). Zajęło mi to rok, a zrobiłam to z powodu lekarzy. Za każdym razem, kiedy szłam do lekarza i skarżyłam się na cokolwiek, ci zwalali to na moją wagę. Okropne bóle? Waga. Zmęczenie przez cały dzień? Waga. Drętwienie palców, bóle głowy, problemy z pamięcią, z utrzymaniem równowagi? Waga.

Ostatnio wróciłam do mojego lekarza, który oczywiście pochwalił mnie za utratę wagi i niesłusznie uznał, że wszystkie moje problemy zniknęły. Kiedy powiedziałam, że nie, natychmiast skierował mnie na MRI, polisomnografię i laparoskopię, których nigdy nie proponował, zanim schudłam. MRI wykazało zespół Arnolda-Chiariego, polisomnografia/badanie fizykalne wykazało, że mam zbyt duży języczek w podniebieniu [to dyndające coś w buzi - przyp. tłum.] i narkolepsję, a laparoskopia wykazała tak silną endometriozę, że straciłam moje oba jajniki, część okrężnicy i jelit. Jeśli lekarz wziąłby moje skargi na poważnie rok temu, mogłabym ich nie stracić. 

Więc tak, jebać lekarzy. (Oczywiście nie wszystkich) 

Ta historia naprawdę mnie uderzyła. Choć czytałam takich już setki o polskich lekarzach, którzy olewali swoje pacjentki (niestety głównie pacjentki), bo pewnie wymyśla, bo nie może aż tak boleć (okres), a potem bum, endometrioza, bo otyłość i stąd to złe samopoczucie. Sama spotkałam takiego lekarza, tfu, szarlatana, dzięki Bogu, w którego nie wierzę, tylko raz. I już do niego nie wróciłam.

Nie pamiętam już nawet, czy to było gimnazjum, czy liceum. Zemdlałam w kościele. Nie pamiętałam dobrych kilkudziesięciu minut mszy. Nikt nie wzywał karetki, ale rodzice zabrali mnie prywatnie do kardiologa. Poza tym, że serce mam zdrowe jak dzwon, nie doszliśmy do żadnej konkluzji. W ogóle upierał się, że to dlatego, że nagle wstałam (a kiedy ciemniało mi w oczach, stałam już od dłuższego czasu), pić więcej wody, i schudnąć, bo widać tłuszcz na sercu i zaraz będę wyglądać jak piłka. No wow, Sherlocku! Odkryłeś Amerykę, Kolumbie! Jakbym nie wiedziała, że jestem wielorybem, dzięki za uświadomienie! Oczywiście przypominam, że był to okres, kiedy nawet na utracie wagi mi nie zależało, bo chciałam jak najszybciej umrzeć, tylko nikomu o tym nie mówiłam. Ale i tak poczułam się z tym okropnie. 

Nie chodzi absolutnie o to, że zwrócił uwagę, tylko w jaki sposób to zrobił. Jakby od góry zwalał winę na mnie, że to ja jem za dużo i to moja wina. Już wtedy intuicyjnie czułam, że tak się nie powinno rozmawiać z pacjentem przy tuszy i przyczyna problemu leży gdzie indziej - to wam wyżej dokładnie rozpisałam. W ogóle mam wrażenie, że olał mnie i wszystko zwalił na moją wagę, choć może to wynikać z mojego poczucia zranienia. No serce nie wyrabia, bo gruba jest, to zemdlała, i tyle. To absolutnie nie powinno tak wyglądać. 

Pamiętam, jak dużo wcześniej nie chciałam mówić mojej doc o swoich dolegliwościach, bo byłam przekonana, że tak jak wszyscy lekarze powie, że okres musi boleć, głowa musi boleć podczas okresu, a w miarę tycia odwiedzałam ją coraz mniej i ciągle bałam się, że zwróci mi uwagę, że jestem gruba. Ale chyba nawet tym typem nigdy nie była, bo gdy w liceum poskarżyłam się w końcu na coraz gorsze bóle głowy, dała mi skierowanie do neurologa. Nie skorzystałam, lęk przed lekarzami. 

Na szczęście i bóle przy okresie, i bóle głowy mi przeszły. Antydepresanty pomagają na PMS, a moje bóle głowy okazały się być nerwobólami - po ustabilizowaniu dawki zniknęły jak ręką odjął. Dzielę się tym postem oraz dość podobną wątpliwą przyjemnością poznania takiego lekarza, bo widzę, jak niska jest świadomość na temat przyczyn tycia. Nawet wśród lekarzy. I przeraża mnie, że właśnie oni wygadują takie bzdury. Tak często, że przerażona świadectwami mnóstwa internautów, nie byłam nawet szczera z moją doc, która nie olewa, kiedy pacjent zgłasza, że źle się czuje.

Komentarze