Miłośniczka kotów (część 2)

Kiki tak naprawdę długo nie była Kiki. Nie mogłam zdecydować się na imię. Nie byliśmy nawet pewni płci kociaka, więc nie było na co się decydować. Została zakwaterowana w szopie. Nie miałam tutaj wiele do powiedzenia, ale upewniłam się, że będzie miała przytulne posłanko i poduszkę. Często do niej przychodziłam i sypałam jej do miski karmę. Mama kategorycznie nie zgadzała się na kota w domu. Za dnia była u nas, na noc była wynoszona do szopy. Pamiętam, jak słodko kładła mi się zwinięta w kulkę na piersiach. W międzyczasie przypominałam rodzicom, że trzeba ją zabrać na pierwszą kontrolę u weterynarza. Zbywali mnie. Że jeszcze nie czas, zaraz Wszystkich Świętych. 

We Wszystkich Świętych zaczęła na naszych oczach wymiotować glistami. Nalegałam na weterynarza, bo przecież coś się dzieje. Rodzice mówili: po świętach. Następnego dnia było gorzej. Bałam się ją samą zostawiać. Wróciliśmy z grobów do kotłowni, gdzie została przeniesiona ze względu na chorobę. Żeby nie niszczyła nic w domu, w tej kotłowni była zamknięta. Gdy przyjechaliśmy, miała konwulsje i cały czas wymiotowała. Dopiero wtedy mama zadzwoniła do swojego kolegi z liceum, weta. 

Już chyba przeczuwałam, co będzie. Leżała mi słabiutka na kolanach, gdy wieźliśmy ją samochodem, moje łzy rosiły jej futerko. Wet potwierdził, że kotka, dostała zastrzyk, ale pokręcił głową. Takie słabe, już nic z tego nie będzie. Zawieźliśmy ją do domu.

2 listopada 2013 roku Kiki zmarła.

Była moim kotem przez równy tydzień.

Do dziś mam pewien żal do rodziców, że nie zabrali jej do weta od razu. A już tym bardziej, że jednak dało się po znajomości! Gdyby obejrzał ją tydzień wcześniej, mogłaby mieć szansę. Już na chwilę miałam swojego kotka, ale od razu go straciłam. Później dowiedziałam się, że wszystkie kocięta z tego miotu zmarły tego samego dnia, a matka wytrzymała tydzień dłużej. Nikt o nie nie dbał. Po prostu okociło się w szopie i było, trochę dokarmiane byle czym, pewnie resztkami, i sąsiadka rozdała kocięta. Brudne, chore, zarobaczone. Niepotrzebnie cierpiące.

Zaczynałam wtedy przygodę z Photoshopem
Elements. Zrobiłam tego gifa. Mało klatek, ale
będę sobie dziękować do końca życia, że go
zrobiłam. Widać, jak Gepuś się bawi.
Nie pamiętam już, jak się czułam po jej stracie, poza tym, że czułam żal i cholerną niesprawiedliwość. Rodzice poczuli się trochę odpowiedzialni i szukali mi zastępczego kota, o którego o tej porze roku nie było łatwo. Właściwie bez konsultacji ze mną, 23 listopada przyjechał kolega taty z maleńkim, sześciennym pudełkiem. Miało może 10x10x10cm. A w nim dwa kocięta. Miesięczne. Oba bure, cętkowane, o niebieskich oczach, puchate kulki wielkości dłoni. Ucieszyłam się niezmiernie, najchętniej wzięłabym oba, ale wybrałam kocurka ze względów praktycznych - kocur się nie okoci. Był też wyraźnie odważniejszy od swojej siostry. Natychmiast poszedł eksplorować pokoje.

Gepek, bo tak go nazwałam, od wzoru na sierści, od początku mógł przebywać w domu. Jego azylem była kotłownia. Tam był zamykany na noc oraz na dzień, gdy nikogo w domu nie było. Miał tam nawet kuwetę, jedzenie, wodę, małe okno i drapak. Kotłownia, choć brudna i dość niewielka, była na pewno lepszym miejscem niż szopa, która dostała się wcześniej Kiki. Z doświadczenia wiem, że gdy właściciele wychodzą, koty po prostu śpią, więc mam nadzieję, że aż tak mu to zamknięcie nie przeszkadzało. Chciałam, żeby mógł wolny chodzić po całym domu, ale znów - nie miałam na to wpływu. Miałam tylko dwanaście lat.

Gepek był bardzo charakterny. Wyrósł na dużego, silnego kocura. Uwielbiał spać na krzesłach, sypiał na biurku, kładąc się tuż przed ekranem komputera. Początkowo, gdy został zaszczepiony, wyprowadzałam go na spacery w puszorku, po naszym ogrodzie. Był taki szczęśliwy, kiedy mógł biegać i gonić liście. Jednak noce robiły się dłuższe, zimno, a ja musiałam się uczyć, szybko więc ze spacerów zrezygnowałam. On nie. Stał się wychodzącym kotem. Wtedy nie widzieliśmy w tym nic złego, koty wychodzą i tyle. Z początku Gepek trzymał się rzeczywiście naszego ogrodu. Znajomego terenu. Później podpatrzył inne koty ze wsi. Zaczął z nimi chadzać, wdawać się w bójki. Koleżanka mieszkająca może z kilometr (albo niecały) w linii prostej ode mnie, często widywała go w swojej okolicy. Przekraczał ruchliwą obwodnicę. Był niekastrowanym kocurem. Dziś wiem, że jego terytorium musiało być naprawdę ogromne. Gdy był trochę starszy, nie denerwowaliśmy się nawet, gdy nie wracał trzy dni. To się zdarzało. I tylko kilkakrotnie z tych wypraw wrócił zdziczały, wystraszony. Może ze dwa, trzy razy. 

Ale Gepek królował też w domu. Ciągle odrabiał ze mną lekcje - albo siedząc mi na kolanach, albo leżąc mi na zeszycie, zrzucając moje przybory i gryząc mój długopis, gdy nim pisałam. Sam codziennie wskakiwał mi na kolana, kiedy tylko miał na to ochotę. Kiedy indziej bawił się moimi laczkami, jeżdżąc nimi po całym pokoju, albo gryzł mnie po kostkach, kiedy spałam do trzynastej z powodu nieleczonej depresji. Uwielbiał wchodzić do plecaka i się w nim bawić. Śmiałam się, że chce iść do szkoły. Z zamiłowaniem drapał naszą kanapę z ekoskóry i spowodował jej wymianę na inną. Często na tejże kanapie siedział razem z tatą i oglądał telewizję. Dwaj faceci w domu, polubili się. Były okresy, kiedy Gepek ciągle leżał u taty, a ignorował mnie. 

Wobec mnie nierzadko był agresywny, ale i tak go kochałam. Zdarzało się, że rzucał mi się na rękę, z ogromną agresją, kiedy nie miał ochoty na głaskanie. A uwierzcie mi, kot naprawdę umie dostosować siłę ugryzienia. Od delikatnego uszczypnięcia: "hej, przestań", przez mocniejsze: "ZOSTAW", po frontalny atak z warczeniem: "POŻAŁUJESZ, ŻE MNIE DOTKNĘŁAŚ!!! KSSSSS!!!". Były to jednak pojedyncze incydenty. Nie, nie miał wścieklizny, bo po wystąpieniu objawów zwierzę umiera w przeciągu tygodnia. Był po prostu niewykastrowanym kocurem. 

Przezywaliśmy go sęp. Bo sępił żarcie. Dostawał suchą i mokrą karmę, ale oprócz tego trochę szyneczki, mięska, kiełbaski, jako przysmak. I te przysmaki szybko nauczył się wymuszać. Jak nie miauczeniem, to skakaniem na nogi i drapaniem. Miał dwa epizody z tasiemcem. Był tak długi, że aż wymiotował jego człony. Nie wydalał, tylko wymiotował, już wychodził mu górą. Wet mówił, że nigdy czegoś takiego u kota nie widział. Pewnie dlatego był wiecznie wściekle głodny i co chwilę wołał jeść. Ale szynka to jeszcze nic. Mama wyczytała, że dla kotów dobre są podroby. W nich najbardziej się rozsmakował. Za serduszka kurcząt byłby w stanie zabić. Pewnego razu, gdy mama mu je nakładała do miski ze sreberka, już uszykowaną porcję, wsuwał tak szybko, że musieliśmy mu z paszczy to sreberko wyciągać, żeby nie połknął. Serca jadł tak łapczywie, że choć są malutkie, długości 2-3cm, kroiliśmy mu je na dwa, trzy kawałki. Inaczej jadł, jakby nigdy w życiu nic nie miał w pysku, wymiotował od za szybkiego zjedzenia i znowu jadł. 

Gepek nauczył mnie, jakie naprawdę są koty. Wtedy, kiedy się z nimi żyje. Psotne, uparte, inteligentne, piękne, majestatyczne, głupiutkie, słodkie, strachliwe, wredne, kochane. To właśnie wtedy, gdy go miałam, stałam się prawdziwą crazy lat lady. Uzależniłam się od takiego stylu życia. Nie wyobrażałam sobie nie mieć kota. Marzyłam o dokoceniu, założeniu domu tymczasowego, planowałam zabrać Gepka ze sobą do obcego miasta na studia, bo nie wytrzymałby beze mnie. Nasze krótkie nieobecności - na wczasach, w szpitalu - zawsze kończyły się tym, że kot miauczał całe dnie i nas szukał. A spał w moim łóżku, jakby na mnie czekał. Bo w końcu na noc przestaliśmy go zamykać, spał w wyrze. W obawie przed jego niszczycielską siłą siedział w kotłowni tylko, gdy był w domu sam. 

Mruczał jak silnik, często czaił się za rogiem i z zaskoczenia skakał na nosze nogi, nie wyciągając pazurów. Przesłodko gruczał i łasił się, kiedy przychodził do domu. Czasem nawet najpierw musiał się dokładnie połasić, pogłaskać, żeby móc spokojnie zjeść. Nie na odwrót. Gdy chciałam, żeby wskoczył do mnie na łóżko, wystarczyło poklepać ręką. Zaraz zjawiał się na wskazanym miejscu. Często jeszcze tak ze mną leżał i zasypiał, ale w końcu i tak się niecierpliwił i stosował swój niezawodny patent na wyrzucenie mnie z łóżka - gryzienie po kostkach. 

Był ogrodnikiem - pomagał mamie przy przesadzaniu kwiatków, namiętnie kopał dołki. Kucharzem - teleportował się natychmiast w miejsce, gdzie pojawiło się mięso. Artystą - pacał łapką moje pióro od tabletu graficznego. Przezywaliśmy go czajnikiem, bo często czaił się gdzieś, było go widać, nagle zaczynał kręcić pupą i wybiegał do przodu. Uwielbiał się tak popisywać. Boksował się z tatą na schodach, mamy bowiem ażurowy model. To był jego ulubiony punkt obserwacyjny. Wszystko było stąd widać. 

Z czasem nauczył się miauczeć tak, że przy karmieniu wypowiadał przeurocze mniam, a raz wdał się w dyskusję z mamą, kiedy nie wracał długo do domu. Był wieczór i chciał od razu wyjść znów. Mama mu tłumaczyła, jakby rozumiał: 

- Nie wyjdziesz, bo znowu nie wrócisz.
- MMM-nie!
- Naprawdę? Wrócisz?
Gruchnął potakująco.
- Obiecaj, masz wrócić na noc.
Znów zagruchał na tak.
Wyszedł.
Wrócił przed północą.

To były dni pełne radości, kłaczków i mruczenia.

7 lutego 2018 Gepek został potrącony przez samochód i zmarł.

Tęczowy Most to metafora nieba dla zwierząt.

Komentarze