Recenzja Aspergirls: siła kobiet z Zespołem Aspergera

Cześć, była chwila przerwy, bo święta, ale już do was wracam. 

W kwietniu postanowiłam, że nie będę pisać specjalnie serii postów, bo i tak niczego nie przygotowałam. Przybliżam wam różne kwestie przez cały rok, kiedy akurat mam ochotę na dany temat. Z okazji Miesiąca Akceptacji Autyzmu postanowiłam za to podzielić się z wami recenzjami książek o tej tematyce. 

Psycholog na spektrum, niesprawiedliwe, ukradłaś mi pomysł >< /jk

Zupełnie niezależnie wpadłam na to samo, co Psycholog na spektrum okrzyknęła w akcji #czytamospektrum. Na początku chciałam czytać dla samego czytania, dla siebie, ale potem uświadomiłam sobie, że przecież mogę co nieco powiedzieć o czytanych przeze mnie pozycjach. 

Mam 12 takich książek, razem z wypożyczonymi na ten miesiąc. 2 wypożyczone na pewno przeczytam, bo muszę, ale poza nimi ilu dam radę? Przekonamy się!

Od razu na świeżo przychodzę do was z recenzją Aspergirls.

Tytuł: Aspergirls: siła kobiet z Zespołem Aspergera

Autorka: Rudy Simone

Rok: 2010, polska edycja: 2016

Ogólna ocena: 5/10

To jedna z tych dwóch wypożyczonych. Widziałam ją już wcześniej na lubimyczytać i prawdę mówiąc, gdyby nie była do wypożyczenia, to bym jej nie czytała. Napisana przez autystyczną kobietę, sprzed 13 lat, więc zawierająca z pewnością masę nieaktualnych informacji. Na pewno bym jej specjalnie nie kupiła, ale że była w wydziałowej bibliotece, to z ciekawości wzięłam. 

Ogólnie jest dość podobna do Kobiety i dziewczyny ze spektrum autyzmu: od wczesnego dzieciństwa do późnej starości autorstwa Sarah Hendrickx, którą oceniam bardzo dobrze i kilkakrotnie już się do niej odwoływałam tutaj na blogu. Obie książki zostały napisane przez dorosłe kobiety w spektrum, które dowiedziały się o swoim autyzmie po diagnozie swoich dzieci. Angażują się w pomoc osobom autystycznym i na potrzeby swoich książek przeprowadziły wywiady z autystycznymi kobietami, omawiając problemy uniwersalne dla autystycznych kobiet.

Trudno tutaj oceniać początkowe rozdziały, bo są bardzo podobnie ustawione i opisują identyczne problemy: od dzieciństwa, przez szkołę, studia, związki, przyjaźnie, pracę, aż po starość. Nie nauczyłam się niczego nowego po lekturze Hendrickx, za to część wiadomości sobie utrwaliłam. 

Diabeł tkwi w szczegółach. 

Staram się nie oceniać zbyt surowo, bo to wiedza z 2010 roku, ale nieaktualność tej książki w niektórych momentach aż mnie kłuła w oczy. 

Po pierwsze, język. Nie czepiam się już Zespołu Aspergera, bo usunięcie tej nazwy i zastąpienie jej spektrum autyzmu następuje stopniowo dopiero teraz. Nie do tego piję. 

Nie wiem, jak jest w oryginale, więc trudno mi ocenić, czy to autorka tak pisze, czy tłumacz po niej "poprawił", ale notorycznie pojawiają się takie określenia jak: "chory na autyzm", "cierpiący na autyzm", "zachorowania", a nawet jedna "epidemia autyzmu". Mówiłam już, dlaczego takie potoczne określenia są szkodliwe dla osób autystycznych. W mega dużym skrócie, powielają stereotypy i utwierdzają nas w fałszywej wizji rzeczywistości. 

Odnosząc się już konkretnie do określeń, które pojawiły się w tej książce, powtórzę po raz kolejny, że autyzm nigdy nie był nigdzie nazywany chorobą, widnieje w ICD jako zaburzenie. Różnica między chorobą a zaburzeniem jest dość śliska i gdy sama próbowałam się do niej dokopać, nic konkretnego nie znalazłam. Odniosę się więc tylko do skojarzeń. Bo jeśli mówimy o chorobie, to automatycznie w jakiś sposób z nią związane będzie leczenie. To będzie nasz cel. W końcu chorobę trzeba leczyć, a najlepiej wyeliminować. Natomiast autyzmu się nie leczy. Nie dlatego, że jest "chorobą nieuleczalną", jak wciąż niektóre odmiany raka, tylko dlatego, że w ogóle nie ma tu nic do leczenia. Błędne nazywanie autyzmu chorobą dodatkowo go demonizuje i przedstawia jako wielką tragedię, z którą trzeba się mierzyć, ignoruje całkowicie jego zalety. Większość osób autystycznych wypowiadających się w mediach, a także w recenzowanej tu książce, nie chciałaby być wyleczona, gdyby wynaleziono lek na autyzm. I naprawdę pierwszy raz spotykam się ze stwierdzeniem, że osoba autystyczna sama napisała, że cierpi na autyzm. Poza Rudy Simone nigdy czegoś takiego nie widziałam, a na pewno nie współcześnie, bo mamy już zupełnie inne czasy i inne postrzeganie autyzmu niż dekadę temu. Większość z nas powie, że cierpi z powodu społeczeństwa, które nie chce nas zrozumieć, nie z powodu autyzmu. 

Czerwona lampka zapaliła mi się, kiedy autorka kilkakrotnie przyznała, że wierzy w parapsychologię, szósty zmysł autystyków, potrafiących wyczuwać pewne rzeczy jak przewidujące katastrofy zwierzęta, oraz w zbawienny wpływ jakichś azjatyckich treningów energii wewnętrznej. Stimy tłumaczy tym, że jakaś tajemnicza energia w nas narasta i musimy ją z siebie wyrzucić. 

Nie mam absolutnie nic do osób, które w takie rzeczy wierzą. Niech wierzą, w co chcą. Ja sama, choć głośno mówię o sobie, że nie wierzę nic i podchodzę do świata ściśle naukowo, to jednak po cichu marzy mi się życie po śmierci i możliwość podróżowania po wszechświecie w postaci duchowej. Chciałabym móc zobaczyć te wszystkie gwiazdy z bliska. 

Problem pojawia się, gdy taka osoba pisze o takich rzeczach co najmniej niepotwierdzonych przez naukę jako o niezawodnych sposobach na złagodzenie objawów autyzmu, kreując się przy tym na eksperta (autorka określa się jako doradca osób autystycznych). Od tego momentu podchodziłam jeszcze bardziej krytycznie do wszystkiego, co pisała, i nie wierzyłam jej całkowicie na słowo. 

Proponuje też terapię nadwrażliwości na dźwięki. Dzisiaj tego typu terapie znamy pod nazwą terapii zaburzeń SI. Nigdy nie byłam i nie czytałam na ten temat stosownej literatury. Zdaję sobie jednak sprawę, że taka terapia przeprowadzona w nieodpowiedni sposób może być potencjalnie traumatyczna: jeśli terapeuta uzna, że wystarczy autystyka wystawiać na bodźce, na które źle reaguje. O ile mi wiadomo, to nie da się odzwyczaić, odczuć od bodźców zmysłowych. Odczuwamy je tak silnie, bo w ten sposób zbudowane są nasze mózgi. Nie powtórzę dokładnie, ale czytałam, że taki bodziec zmysłowy w naszych mózgach w pewnym momencie zawraca i przechodzi przez ten sam ośrodek po raz drugi. Dlatego dosłownie czujemy podwójnie silnie tak, jak neurotypowi (oczywiście upraszczając), a niektóre bodźce mogą być dla nas nawet bolesne. I nic tego nie zmieni. Gdybym miała na coś takiego chodzić, to szukałabym terapeuty, który opracowałby razem ze mną sposoby radzenia sobie, zniwelowania efektów przeciążenia sensorycznego poprzez różne techniki i gadżety (słuchawki wygłuszające, okulary przeciwsłoneczne). Dlatego przy szukaniu takich terapii zalecam ostrożność.

Autorka prawie od początku kilkakrotnie zwalała przyczynę swoich wrzodów na stres, a potem przekonałam się, że problemom żołądkowo-żywieniowym poświęciła cały rozdział, cały naszpikowany antynaukowymi teoriami. Zacznijmy od tych wrzodów. Niedawno czytałam o tym micie w "50 wielkich psychologicznych mitach". Po pierwsze, głównym winowajcą pojawienia się wrzodów jest przemilutka bakteria o nazwie Helicobacter pylori. Za jej odkrycie oraz udowodnienie, że to ona jest przyczyną wrzodów, Barry J. Marshall i J. Robin Warren z Australii w 2005 roku otrzymali Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny i fizjologii. Badania wykazały (tutaj parafrazuję fragment dotyczący tej tematyki z "50 mitów..."), że osoby, u których wystąpiły wrzody, były zarażone tą bakterią, ale nie u wszystkich zarażonych pojawiły się wrzody. Z tego wynika, że zarażenie nie równa się chorobie, co jest dość logiczne i występuje w większości chorób: można być nosicielem, ale patogen nie musi rozwinąć się w chorobę. Okazało się też, że w większości przypadków antybiotykoterapia przyniosła znaczną poprawę, co dowodzi, że przyczyną była właśnie bakteria. Autorzy powszechne wiązanie wrzodów ze stresem wydedukowali tak: jest dokładnie na odwrót. Wrzody są bolesne, a ból powoduje stres, dlatego chorzy często są zdenerwowani. Nie jest jednak prawdą, że stres wywołuje wrzody. 

Leki. Autorka raczej je krytykuje. Mówi, że oczywiście nie będzie nikogo od nich odwodzić, jeśli pomagają, ale w większości przypadków lepiej nie brać. Uważa, że antydepresanty uzależniają i tylko robią w głowie bałagan. To książka sprzed 13 lat, nie wiem, od kiedy powszechne są SSRI, a one nie uzależniają. Ale coś słyszałam o Prozacu (fluoksetyna, którą sama biorę) w serii młodzieżowej z 2008 roku, więc chyba nie są aż tak nowe... Antydepresanty starej generacji rzeczywiście uzależniały, ale dziś się ich raczej nie stosuje. A nawet jeśli, to na pewno nie na pierwszy ogień i w uzasadnionych przypadkach, gdy nowszej generacji SSRI zawiodą. 

Ponadto Rudy Simone kilkakrotnie sugeruje, że o wiele lepsze od leków jest pozytywne myślenie, lepsza dieta i odpowiednie suplementy. No, logiczne, że najpierw szukamy mniej drastycznych, bardziej dostępnych rozwiązań, a jak nie zadziała, to idziemy do psychiatry. Może oceniam zbyt surowo, ale trochę mi to trąci sugerowaniem, że problemy psychiczne można magicznie wyleczyć dietą. 

"Leki przeciwdepresyjne i inne substancje psychoaktywne nie są rozwiązaniem. Leczą objawy, a nie ich źródło."

Nie zgadzam się tutaj. Złe samopoczucie psychiczne nie jest wpisane w autyzm. Jeśli ktoś ma depresję, to jest ona wtórna. Pamiętajmy, że najlepsze efekty daje zawsze połączenie farmakoterapii z psychoterapią. Bo nie wystarczy naprawić chemii w mózgu, jeśli otaczamy się toksycznymi ludźmi i mamy schematy, które nam szkodzą. Choć mało jest osób autystycznych bez traum, to naprawdę można być w spektrum i być zdrowym. 

"Wasze zaburzenie ma charakter neurologiczny i fizyczny, a nie duchowy, psychologiczny ani emocjonalny (chociaż bez odpowiedniej pomocy i wsparcia w tych obszarach też na pewno pojawią się problemy). Postarajcie się inaczej spojrzeć na każdą ze swoich dolegliwości. Tak wiele w życiu zależy od tego, jak patrzymy na sprawy."

A tutaj pięknie zaprzeczyła sama sobie. Najpierw mówi, że autyzm ma charakter neurologiczny, a potem, że będziemy funkcjonować lepiej, jak przestaniemy patrzeć na życie tak pesymistycznie. Jeśli coś ma charakter neurologiczny, to dla mnie na logikę nie da się za bardzo tego zmienić, bo problem siedzi w mózgu. A nikt nikomu nie będzie grzebał w neuronach, żeby się naprawiło. Oczywiście to, co tutaj zaproponowała, czyli zmiana sposobu myślenia o pewnych sprawach, do pewnego stopnia jest wykonalne. Ale czasem, żeby człowiek był w stanie w ogóle zacząć myśleć bardziej pozytywnie, najpierw trzeba zadziałać w kwestii leków (jestem żywym dowodem, dopiero wtedy magicznie rozkręciła się machina i czyniłam postępy sama z siebie, po prostu nagle się odblokowywałam), psychoedukacji czy zmiany najbliższego środowiska. Wszystko zależy od indywidualnego przypadku.

Generalnie zdaniem autorki leki to ostateczność. I to też fakt. Zawsze bierze się leki na receptę dopiero, jeśli inne sposoby zawiodą, jakiekolwiek inne postępowanie byłoby nielogiczne. Natomiast autorka pisze w takim tonie, jakby te leki były najgorszą, ostateczną opcją. Że robią więcej złego niż dobrego. Trochę jak chemioterapia: osłabia cały organizm, wypadają włosy, ale już innej opcji nie ma, żeby zniszczyć komórki rakowe. A antydepresanty naprawdę tak nie działają.

Pisanie w taki sposób o lekach w książce pomocowej może mieć tragiczne skutki, bo potem ktoś to przeczyta, uwierzy i nie pójdzie do psychiatry, bo ten mu "niepotrzebnie" wciśnie leki. I kto weźmie odpowiedzialność, jeśli ta osoba będzie już naprawdę w takim stanie, że stwierdzi, że nie pójdzie po pomoc, tylko się zabije, bo nie może już wytrzymać tego bólu? Podaję skrajny przykład, ale jak najbardziej prawdopodobny. Bo jeśli osoba, która naprawdę potrzebowałaby leków, zrazi się do nich przez takie fragmenty, to może to nawet przypłacić życiem.

Nie będę tutaj argumentować za przyjmowaniem leków, bo nie ode mnie zależy, czy dana osoba dostanie zalecenie brania leków, czy nie. O tym decyduje lekarz. Istnieją konowały, ale jeśli nie możesz się ze swoim dogadać, to skonsultuj się z innym. A najlepiej całkiem go zmień. Możesz poszukać kogoś po opinii albo z polecenia. Naprawdę nie warto zrażać się do leków tylko dlatego, że wszyscy dotychczasowi psychiatrzy olali temat. W niektórych sytuacjach leki są niezbędne. Tak, nawet w autyzmie, bo wielu autystyków ma współwystępujące zaburzenia psychiczne, często depresję. Wielu z nich leki uratowały życie. Niektórych stanów naprawdę nie da się samymi wyleczyć witaminami, lepszą dietą, wsparciem i zerwaniem z zamartwianiem się.

W rozdziale dotyczącym żywienia Rudy Simone twierdzi, że:

  • sztuczne barwniki, E, GMO i wszelkie tego typu rzeczy są przerażające, chemia to zło i autystycy absolutnie nie powinni tego jeść
  • istnieją diety na autyzm (oczywiście bezglutenowe), które świetnie niwelują jego skutki
  • ziółka, odpowiednie witaminy i konkretne, zalecane przez nią preparaty zapewnią autystycznym czytelniczkom o wiele lepszą jakość życia.

I nie, to nie żart.

Gdybym miała gorszą pamięć niż mam, to co chwilę patrzyłabym na okładkę, czytając ten rozdział. Zastanawiałabym się, czy to na pewno książka napisana przez autystyczną osobę, czy może mamę jakiegoś autystycznego Jacusia, która leczy go z autyzmu dietą bezglutenową i tresuje go, żeby ładnie patrzył w oczy. Przepraszam, że tak to brzmi, ale ja tak to odbieram. 

Niżej przedstawiam tylko i wyłącznie moją opinię dotyczącą żywienia. Nie kreuję się na guru. Po prostu daję odmienną perspektywę do tej, którą przedstawiła autorka. 

Może zacznijmy od chemii. Bo od podstawówki naprawdę nie rozumiałam, czego ludzie tak się boją w tym GMO i E. E to tylko szybszy sposób zapisu składników produktu, masa E to całkowicie naturalne produkty, jak karoten, który odpowiada za pomarańczową barwę marchewek. I jeszcze chemia. Strach przed chemią. Nawet głupia woda jest chemią! Wszystko jest chemią, we wszystkim jest chemia, bo chociażby atomy tlenu występują w cząsteczkach O2, czyli mających po dwa atomy tlenu. A woda istnieje dzięki chemii, bo bez niej dwa atomy wodoru i jeden tlenu nie połączyłyby się, tworząc nową substancję - niezbędną nam do przeżycia. 

I w ogóle to jedzenie tylko bez konserwantów kupujmy, przecież zgniłe będzie jeszcze lepsze, i to zatrucie pokarmowe, same dobroci (sarkazm alert). Konserwanty są po to, żeby żywność się nie psuła, a to naprawdę duży problem, zwłaszcza współcześnie, kiedy mamy nadmiar jedzenia i kupujemy na zapas, bo kiedyś się przyda. Przyznajcie, ile wam zostało jedzenia ze świąt, bo znowu było gotowane jak do wojska? A ile stówek poszłoby się..., gdyby dzień po świętach od razu wszystko się zepsuło? Jakby nie było lodówki, nie można było części zamrozić? To też są sposoby konserwacji, ale termiczne. A skoro demonizujemy już konserwację chemiczną, to pragnę uświadomić, że ludzkość stosuje ją od lat: w postaci soli. Mięsa trzymano w pojemnikach z solą, peklowano, bo dzięki temu tak szybko się nie psuło. Sól była kiedyś równie cenna jak dziś złoto. Konserwanty w obecnie sprzedawanych produktach są po prostu wydajniejsze, zachowują świeżość na dłużej. Jasne, że w nadmiarze niektóre substancje mogą szkodzić, a nawet uzależniać, ale naprawdę zadziwia mnie, jak mocno ludzie wierzą, że rząd i Unia chce nas wszystkich pozabijać tymi E, konserwantami i chemią. Naprawdę istnieją standardy, instytucje kontrolujące jakość, po to, żebyśmy się nie struli tym, co jemy. W średniowieczu to było o wiele częstsze, jadło się chore rośliny i potem się umierało.

A wiecie, co było jeszcze częstsze? Głód. GMO jest jednym z wielu czynników, który pozwolił go w pewien sposób ograniczyć. Dzięki niemu warzywa i owoce dają więcej części, które jadamy, części te są bardziej smaczne, odżywcze, rośliny i zwierzęta można zmodyfikować tak, żeby były odporne na choroby, które kiedyś, jeśli dopadły całe zapasy, powodowały klęskę głodu. Plony są bardziej obfite i częstsze, bez tego naprawdę nie dałoby się wyżywić tylu miliardów ludzi na Ziemi. Jeśli macie własny ogródek, to pewnie sami widzicie, jakie kiepskie plony są z nasion prawie niczym niewspomaganych. Połowa zgniła, zarobaczona, za małe części jadalne, niedojrzałe... GMO pozwoliło te problemy znacznie ograniczyć w produkcji na skalę krajową i światową. Takiej hodowli dokonywaliśmy poprzez dobór sztuczny lata przed GMO, teraz po prostu robi się to na poziomie genetycznym: szybciej i z większą kontrolą nad tym, co zmieniamy. I znowu oczywiście nadmiar szkodzi, nieodpowiednie geny mogą być szkodliwe, ale naprawdę Unia nie pompuje w nasze pomidory trucizn, no ludzie kochani. To nawet nie jest w interesach państwa czy dowolnej organizacji rządowej. W interesie państwa jest, żebyśmy byli zdrowi, bo jeśli będziemy chorować, to nie będziemy pracować, czyli płacić podatków, czyli nie będzie z nas kasy. Naprawdę nikt nie ma interesu w masowym truciu nas. Nie wierzcie mediom, one żyją tanimi sensacjami.

Wyraziłam swoje zdanie, to teraz odnosząc się do tez autorki: spójrzmy na to bardziej zdroworozsądkowo. Jeśli możemy, jedzmy warzywa i owoce ze swojego ogródka, spoko, ale niech podlegają one naszej wewnętrznej kontroli jakości, i będą umyte przed zjedzeniem. Ale nie demonizujmy też jedzenia ze sklepów, ono naprawdę nie jest najeżone rakotwórczymi substancjami. Nie śledzę tego aż tak mocno, ale jeśli naukowcy odkrywają, że coś bardzo szkodzi, to Unia tego zakazuje, więc nikt nie truje nas umyślnie. Zachowajmy umiar, ale też nie popadajmy w paranoję. 

Diety na autyzm. To ściśle wiąże się z kwestią powyżej, którą już rozpisałam. Autorka jest zdania, że odpowiednia, restrykcyjna dieta, pozbawiona chemii, sztucznego i glutenu znacznie poprawia samopoczucie autystyków. Sama części rozwiązań próbowała i czuje ogromną poprawę. Jest zdania, że przyczyną autyzmu są problemy z układem pokarmowym. 

Absolutnie nie neguję tego, że jedząc zdrowiej i unikając produktów, które nam szkodzą, nie można poczuć się lepiej. Logiczne jest nawet, że pewne objawy autyzmu zmaleją, bo niektóre z nich są reakcjami na stres. Ale już twierdzenie, że przyczyną autyzmu jest nieprawidłowa flora jelitowa i ten nieszczęsny gluten, jest po prostu antynaukowe. Autyzm to zaburzenie neurologiczne, "wywołuje go" inne okablowanie mózgu niż u neurotypowych, nie znamy jego przyczyn, czyli nie wiemy, co powoduje u niektórych jednostek rozwinięcie się tego nietypowego okablowania. Koniec, kropka. Taki jest stan wiedzy na 2023 rok. Zdrowsza dieta może pomóc, bo wpłynie na ogólne samopoczucie, a przypisywanie jej cudownych efektów może być albo efektem placebo, albo myleniem przyczyny z korelacją: skoro po zmianie diety czuję się lepiej, to przyczyną był ten okropny gluten/węglowodany/cholera wie co jeszcze! A tak naprawdę przyczyną może być niezdiagnozowana celiakia, alergia pokarmowa, nietolerancja... Żaden produkt spożywczy sam w sobie nie jest zły. Jeśli szkodzi tobie, nie znaczy, że jest przyczyną wszystkich twoich nieszczęść. 

No i moje ulubione, czyli ziółka, olejki eteryczne, witaminki i preparaty na złagodzenie objawów autyzmu. Dosłownie pojawia się zdanie sugerujące, że za pomocą diety i odpowiednich witamin da się "klasyczny autyzm" złagodzić do Aspergera:

"Jeśli nawet udało wam się za pomocą diety 'zdeklasować' autyzm córki do 'zwykłego aspergera', nadal musicie się jeszcze wiele nauczyć i przyjąć do wiadomości, że wasze problemy się nie skończyły."

Oczywiście znowu autorka twierdzi, że sama próbowała i bardzo sobie chwali, przeprowadziła nawet malutki eksperyment z innymi kobietami w spektrum. Brały przez pewien okres ten sam specyfik i zapisywały sobie nastroje. Osób było z dwadzieścia, a nawet mniej, bo część w ogóle nie wierzyła, że takie coś może pomóc, więc odrzuciła propozycję. Wszystkie w czasie zażywania substancji czuły się o wiele lepiej, czyli działa, hurra!

Super, że chciała sprawdzić, tylko jest taki mały haczyk. Żeby eksperyment miał sens, musiałaby mieć dwie grupy: przyjmującą prawdziwy specyfik i grupę kontrolną, przyjmującą placebo. Każda musiałaby myśleć, że bierze prawdziwy specyfik. Nie wspominając o odpowiedniej próbie badawczej, bez której wniosków z badania nie można rozciągnąć na całą populację. Około dwadzieścia wierzących w pozytywne działanie danego specyfiku kobiet to nie jest dobra próba badawcza. 

Ktoś niezależny, niebiorący nic, musiałby zebrać dane i porównać obie grupy. Tylko wtedy takie "badanie" ma jakikolwiek sens i można na jego podstawie wysuwać pewne ostrożne wnioski. Ostrożne, bo nie jesteśmy naukowcami i nie przestrzegamy wszystkich zasad dotyczących takich badań. Z tego eksperymentu nic nie wiadomo, bo został źle przeprowadzony. Nie wiemy, czy ten środek faktycznie działa, czy może zadziałał efekt placebo (w końcu przyjmowały go tylko kobiety, które od początku wierzyły, że pomoże, reszta od razu zrezygnowała i odmówiła współpracy). 

Jeśli chodzi o wszelkie substancje, które miałyby pomóc osobie z autyzmem w codziennym funkcjonowaniu, zamiast próbować na sobie witamin, polecam mądrego lekarza, serio. Jeśli uzna, że jakiś zestaw witamin się przyda, to dobierze go pod problem pacjenta. Jeśli nie zasugeruje mi tego lekarz, nigdy nie uwierzę w jakiekolwiek ziółka czy witaminki, które mają mi rzekomo pomóc na stres czy zmęczenie (które nie muszą być wywołane akurat tym autyzmem, więc równie dobrze zadziałają na neurotypowego z podobnym problemem, co mój).

Podsumowując, jest dobrze, dopóki autorka pisze o samych doświadczeniach swoich i innych autystek. Bo gdy już zaczyna wchodzić w naukę i twierdzić, że na wyciszenie objawów dobre jest to i to, wychodzi z tego karykatura. Na pewno nie polecam tej lektury komuś, kto jeszcze nie "siedzi" w autyzmie, nie jest zapoznany z najnowszymi danymi oraz relacjami samorzeczników. Bo bez tego nie będzie w stanie odróżnić wciąż aktualnych kwestii (także tych nazywanych dzisiaj nieco inaczej, do których też podchodzimy dziś już inaczej), od nienaukowych teorii, które wprowadzają zamęt i powielają szkodliwe stereotypy, w, zdawałoby się, bezpiecznej książce, która wyszła spod pióra samej osoby autystycznej. 

Nie jest całkowicie zła, informacje w niej zawarte mogą okazać się przydatne, spisane w niej doświadczenia autystycznych kobiet są jak najbardziej autentyczne i tej autentyczności nic im nie odbierze, bo to ich doświadczenia. Ale praktycznie o tym samym mówi Hendrickx, u której nie ma żadnych antynaukowych teorii, a wszystko podane jest w sposób bardziej odpowiadający aktualnemu spojrzeniu na autyzm - choć pozycja ta pojawiła się w 2013 roku, czyli zaledwie 3 lata później.

Komentarze