Kontakty międzyludzkie

Zapamiętajcie to sobie, bo to będzie running gag na tym blogu.

    Zupełnie nie wiem, jak to się robi, jak się z kimś przyjaźnić, co to znaczy, dlaczego wszyscy jakoś to potrafią, a ja nie. W przedszkolu ponoć byłam wyobcowana i bawiłam się sama, zaborczo walcząc o zabawki, które najbardziej mi się spodobały, i traktując je wręcz jak moje własne. Niewiele jednak z tego okresu pamiętam. Moje wyraźne wspomnienia zaczynają się w szkole. Widziałam, że jestem w pewien sposób inna, ale nie rozumiałam, dlaczego. Przecież starałam się rozmawiać, pożyczać przybory, pomagać kolegom z klasy, bawić się z nimi. A mimo to mnie nie lubili. Co robiłam nie tak?

    Dopiero stosunkowo niedawno chyba znalazłam odpowiedź. Byłam typem grzecznej, pilnej uczennicy. Na początku roku szkolnego nauczyciele zawsze przedstawiają zasady pracy na lekcji. Dla mnie były jak świętość. Byłam jeszcze za mała, żeby zacząć samodzielnie myśleć i je kwestionować. Sądziłam, że są synonimem tego, co właściwe. Przestrzegałam ich więc i wymagałam tego samego od kolegów z klasy, a reguły traktowałam bardzo dosłownie. Zgłaszałam więc za każdym razem nauczycielce każde złamanie tychże zasad: gadanie na lekcji, bieganie po korytarzach, jedzenie na zajęciach, nieodrobione zadania, spisywanie, przypominałam o kartkówkach i tak dalej. Wkrótce stałam się skarżypytą i pupilką wychowawczyni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Nie miałam na myśli nic złego, myślałam, że takie postępowanie jest właściwe. Nie przewidziałam, że szkolne zasady stoją w sprzeczności z zasadami klasowymi, społecznymi, które w dużym skrócie mówiły raczej, że wszystko wolno, dopóki nauczyciel się nie dowie.

    Prawdopodobnie przez to zaczęły mnie nienawidzić. Stałam się ofiarą bullyingu, cała klasa była przeciwko mnie, ale nie od razu to zrozumiałam. Przez całe lata tkwiłam w relacji koleżeńskiej z dziewczyną z tej samej ławki, która była bardzo jednostronna: ja uważałam ją za przyjaciółkę na zawsze, kiedy ona ciągle dopuszczała się wobec mnie różnych złośliwości i rodzice wręcz błagali mnie, żebym przestała tak za nią chodzić, bo ona tylko mnie krzywdzi. Ja tego nie widziałam. Dziś wiem, że autystycy mogą mieć problem właśnie ze stawianiem granic i dostrzeganiem, kiedy dochodzi już do przemocy. Klasa chciała mi dać nauczkę, ale ja nie rozumiałam, co zrobiłam nie tak, bo nikt nie powiedział mi tego wprost. Konflikt coraz bardziej eskalował, trwał wszystkie trzy lata naszego klasowego życia, oni byli coraz bardziej złośliwi, ja coraz bardziej skołowana, nie rozumiałam, dlaczego mi to robią. Widziałam siebie jako ofiarę i nie widziałam w swoim zachowaniu nic złego. I rzeczywiście byłam ofiarą, ale nie widziałam kompletnie, że krzywdzę w ten sposób innych. Byłam trochę taką małą dorosłą, niszczycielką dobrej zabawy.

    W starszej podstawówce, czyli klasach 4-6, klasy miały inny skład osobowy, dzieci były po prostu przemieszane, dodatkowo przebywaliśmy w innym budynku naszego zespołu szkół. To tak gwoli wyjaśnienia, dla mnie to coś zupełnie naturalnego, ale okazuje się, że nie we wszystkich szkołach tak było. Chodzi mi o podstawówki + gimnazja, w jednym zespole szkół, bo do takiej właśnie jednostki uczęszczałam. 

    Kilka dziewczyn z mojej poprzedniej klasy było ze mną, ale większość osób było nowych. Na początku uwzięła się na mnie tylko jedna stara znajoma - ta, z którą na poprzednim etapie siedziałam w ławce. Było spokojniej, nie byłam dręczona na każdym możliwym kroku, jak wcześniej, miałam nawet jedną koleżankę, ale przez większość roku siedziałam sama, bo dużo chorowała, przebywała w szpitalach i sanatoriach, a później miała już nauczanie indywidualne. Była wpisana do naszej klasy, uczyli ją nasi nauczyciele, w jej domu, ale fizycznie jej praktycznie nie widywaliśmy. Zostałam sama, ale przynajmniej z grubsza miałam spokój. 

To byłyśmy my, ale dziesięciolatki.
    Chciałam zdobyć jakieś koleżanki, kilka z nich siadało ze mną, kiedy akurat ich koleżanka z ławki była chora, trochę ze mną rozmawiały o szkole, ale nie udało mi się nawiązać żadnej bliskiej więzi. Znowu nie wiedziałam, dlaczego. Wszyscy potworzyli grupki, a ja nie miałam nikogo. W luźnych rozmowach z kolegami z klasy często nie miałam pojęcia, czy się ze mnie naśmiewają, czy tylko przyjacielsko żartują. Zdarzało mi się przez to źle oceniać sytuację. Albo myślałam, że akurat to złośliwe żarty, a okazywało się na odwrót, albo naśmiewali się ze mnie, kiedy ja nie wiedziałam, dlaczego i o co. Poza sprawami szklonymi inni rozmawiali o rzeczach, o których nie miałam pojęcia: memach, internetowych trendach na youtubie, nowych grach na komórkę, facebooku, markowych ciuchach, aktorach, filmach, piosenkarzach. To był zupełnie inny świat, do którego ja nie należałam. Skoro nie miałam o czym mówić, to byłam nikim. Mnie można było zapytać, co było zadane, kiedy sprawdzian, pożyczyć zeszyt, ale o "normalnych" sprawach nie miałam nic do powiedzenia. Dopóki moja chorowita koleżanka jeszcze chodziła z nami do szkoły, z nią przynajmniej rozmawiałyśmy o Winx i obgadywałyśmy lekarzy, bo obie byłyśmy już na tym polu mocno doświadczone, jak takie dwie rasowe babcie w przychodnianej poczekalni. Pozostali nie chcieli ani obgadywać lekarzy, ani dyskutować o przygodach Winx. 

     Mimo to jeszcze na początku tego etapu próbowałam zagaić jakieś rozmowy, opowiadałam, co u mnie w domu. Szczególnie dużo mówiłam o zbliżającej się przeprowadzce. Mieszkaliśmy jeszcze w bloku, ale lada chwila budowa naszego domu miała zostać zakończona. Blisko, więc nie zmieniałam klasy, zaczęłam tylko dojeżdżać kawałek autobusem, ale byłam podekscytowana i non stop o tym mówiłam, nieświadoma, że X to już męczy i nie chce słuchać ciągle o tym samym, choć sama też mi wprost nie powiedziała, że mam przestać o tym gadać. Za którymś razem powiedziała mi, że u niej w domu będą niedługo kryształowe schody. Zachwyciłam się, uwierzyłam na słowo, dopiero mama mnie uświadomiła, że ona to zmyśliła i chciała, żebym się odczepiła. Dziś niby to wiem, ale nadal jest to dla mnie abstrakcją: dlaczego NT nie mogą powiedzieć po prostu wprost tego, co mają na myśli, tylko uciekają się do takich dziwnych gierek pt.: "Domyśl się", a jak się nie domyślisz, to jesteś upośledzony i już cię nie lubię. Trochę to toksyczne i dziecinne moim zdaniem. 

    Pod koniec szóstej klasy odkryłam nową pasję, anime, i chciałam koniecznie się nią podzielić z pozostałymi z klasy. Nie jakoś nachalnie, po prostu dawałam hasła powiązane z tematyką, gdy graliśmy w wisielca. A graliśmy dużo, bo była końcówka roku szkolnego i nikomu już się nic nie chciało. Za którymś razem zostałam jawnie wyśmiana. Nie rozumiałam, co w tym złego. Zaczęłam wstydzić się również tego hobby.

O ten tutaj.
    Pewnie się domyślacie, że gimnazjum oznaczało znów przemieszanie klas - nie było wielu nowych, z pozostałych dwóch zespołów szkół takich jak nasza - oraz zmianę budynku. Tym razem znałam jeszcze mniej osób ze starej klasy, nikogo, z kim bardziej się trzymałam, pozbyłam się też wreszcie mojej prześladowczyni. Kojarzycie tego mema o zawieraniu przyjaźni przez introwertyków?

    Mnie tak właśnie zaadoptowała Alicja (imię zmienione). Od razu znalazłyśmy wspólny język, miałyśmy kilka wspólnych zainteresowań. Dziś wiem, że osoby autystyczne właśnie w ten sposób naturalnie zawierają znajomości. My nie umiemy w small talki, rozmowy o niczym, musi być jakiś temat, a najlepiej, jeśli rozmówca ma wspólne z nami zainteresowania. Mam wrażenie, że tylko taka relacja, od wspólnego hobby, ma szansę przerodzić się w coś więcej niż przelotną znajomość: przyjaźń bądź w związek. 

    Z Alicją mogłam wreszcie porozmawiać o moich niszowych hobby, za które w podstawówce byłam wyśmiewana, bo nigdy nie interesowały mnie markowe ciuchy i gwiazdy popu. Dużo wzajemnie się odwiedzałyśmy, rozmawiałyśmy o anime i mandze, astronomii, o swoich kotach, bo obie miałyśmy po kocie. Od zawsze była odważniejsza i bardziej wybuchowa ode mnie, chroniła mnie przed i tak już rzadkimi zaczepkami chłopaków, nauczyła mnie przeklinać, pokazała mi typowe rozrywki nastolatek, czyli spotkania w domu, w galerii handlowej, na kręgielni, nocowania, ja podpowiadałam jej trochę na sprawdzianach. Pokazała mi wszystko to, co wcześniej mnie ominęło przez bullying. Czułam, że wreszcie mam swoje miejsce. Miałam przyjaciółkę i byłam z nią szczęśliwa. 

    Gimnazjum zakończyło się szczęśliwie, poszłyśmy do tego samego liceum, ale do różnych klas o różnych profilach, widywałyśmy się więc rzadziej. Miałyśmy coraz mniej wspólnych tematów, ona miała od razu nowe koleżanki, ja miałam jedną taką do pogadania o szkole, ale wielkimi przyjaciółkami nie byłyśmy. Czułam się w klasie raczej odosobniona, niedopasowana, tyle tylko, że nikt mi nie dokuczał. Alicja porzuciła mnie z dnia na dzień, nie mówiąc nawet wprost, że nasze drogi powoli się rozchodzą, a zamiast tego skończyło się wielką dramą i oskarżaniem mnie o plotkowanie na jej temat. Nie będę się już o tym rozpisywać, bo post i tak długi, a całe to zakończenie relacji było bardzo pokomplikowane. 

    Zostałam całkiem sama.

    Od kilku miesięcy pisałam co prawda po koleżeńsku na różne ciekawe tematy z Sorą (to pseudonim :P). Chodziliśmy razem do klas 4-6 i gimnazjum, w gimbazie był częścią niewielkiej paczki, którą zebrała wobec siebie Alicja. Trochę rozmawialiśmy już wtedy o grach, ale nic specjalnego, nie mieliśmy wspólnych tematów (chociażby jednej gry, w którą oboje byśmy grali, np.), więc nie miałam możliwości pogłębić tej znajomości. Do liceum poszedł innego, ale zaczął do mnie pisać. Nie pamiętam dokładnie, na jakie tematy rozmawialiśmy, ale były to raczej takie głębokie przemyślenia, filozoficzne wręcz, można było z nim podyskutować o sensie istnienia czy mechanizmach społecznych. Stał się takim internetowym kolegą, przyjacielem, wreszcie moim chłopakiem. 

    Jesteśmy parą neuroatypowych nerdów: ja autystka, on dyslektyk (co zabawne, autyzm i dysleksja są swoimi przeciwieństwami pod względem powiązania neuronów i budowy mózgu, dlatego można powiedzieć, że się dopełniamy).

Tu schemat na dowód, Sora mi wysłał.

    Jak pisałam tutaj, czasy studiów i kryzys suicydalny nie sprzyjały zawieraniu nowych znajomości. W swojej grupie miałam co prawda kilka w porządku osób, ale dodatkowo jeszcze pandemia, lockdown, zdalne, po prostu nie miałam odwagi pisać im jeszcze na priva i się narzucać: "hej, chcesz pogadać o anime?". I tak miałam już Sorę, którego na nowo wciągnęłam w świat anime, a on zaraził mnie zamiłowaniem do muzyki klasycznej. Ta możliwość pojawiła się na nowo dopiero, kiedy rozpoczęłam leczenie. 

    Teraz oprócz Sory, nie mam wielu osób, którym ufam. Może ujmijmy to tak. Bo nie do końca kupuję neurotypową definicję przyjaciela: że mają jakieś tam wspólne hobby, są dla siebie nawzajem, wspierają się, dużo się spotykają, spędzają razem czas... Ja wcale tego wspólnego czasu nie potrzebuję tak dużo, a do większości kontaktów społecznych dochodzi na prywatnym czacie, w momencie, kiedy mam jakiś konkretny temat do omówienia albo memy do wysłania. 

    Na pewno zalicza się do nich moja terapeutka, a na pewno nie da się takiej relacji określić mianem przyjaźni, a już na pewno nie takiej neurotypowej, jak podałam wyżej w definicji. Poza sesjami się z nią nie kontaktuję, chyba, że o coś konkretnego chcę zapytać, ale bardzo rzadko. 

Tak mniej więcej wygląda moje
pisanie z doc, raz na 2tyg wołam
zdjęcia jej kotów.
    Drugą taką osobą jest moja młodsza o dwa lata kuzynka Pati, z którą przyjaźniłam się jako dziecko, później trochę nasze drogi się rozeszły (znowu, przez brak wspólnych zainteresowań), dzisiaj piszemy czasem ze sobą głownie o naszych kotach, a ona kota ma akurat od niedawna. Odezwiemy się do siebie raz na kilka tygodni i więcej nie potrzebujemy, ale rozmawiamy też o poważnych kłopotach w naszym życiu, np. ja o swojej depresji i moich zmaganiach z nią. 

    Wreszcie, do tego kręgu mogę zaliczyć moją panią doktor rodzinną. Bo wysłuchała mnie, kiedy tego najbardziej potrzebowałam. I wysyłam jej zdjęcia swojego kota. Ona wysyła mi swoich. Poza tym nie wiem, o czym mogłabym pisać, choć mówiła, że mogę pisać zawsze i wszędzie. I tak temat opierania znajomości na zainteresowaniach powtarza się tutaj po raz pierdyliardny. To mogłoby być nawet cokolwiek, gdyby powiedziała, że interesuje ją planeta Mars, pisałabym do niej tylko i wyłącznie o tym zakichanym Marsie, bo to znajduje się w kręgu moich zainteresowań (moje zainteresowania są dość szerokie, ale niszowe). A, i pochwaliłam się, że jestem w spektrum, jak już dostałam diagnozę, ale to był wyjątek, bo byłam wtedy tak dumna, że miałam ochotę to wykrzyczeć całemu światu.

    Tak naprawdę według tej neurotypowej definicji przyjaźni, kryteria najlepiej spełniają... 

Jeśli spotkacie babę kucającą obok randomowego kota
i nalegającą, żeby dał się pogłaskać, to mogę być ja.
    Chmurka, Afik, Lusia, Levi i Węgielek.

    Wszystkie te pięć stworzonek to koty.

    Chmurka to moja kotka, Afik należy do Sory, Lusia często bawi się z Afikiem, jest kotem ich sąsiadów, Levi to kot Pati, a Węgielek to albo wychodzący, albo półdziki kot, kręcący się ostatnio w pobliżu Chmurki i spędzający z nią czas. Choć jeszcze nie jesteśmy pewni co do imienia, bo nie wiemy, co to jest. Roboczo jest niebinarne Kuro (jap. czarny, bo ma czarną sierść), ale rodzicom się raczej to imię nie spodoba, bo brzmi jak kura, więc musi być albo Węgielek (wersja mamy) albo Burza (moja wersja, bo fajnie by brzmiało, Chmurka i Burza). 

     Okazuje się więc, że jedyna osoba, która naprawdę mnie rozumie i spędza ze mną dużo czasu (choć wirtualnie), sama jest neuroatypowa. 

Czy w takim razie NT mogą w ogóle dogadać się z ND*?

Nie mam pojęcia.

* ND - neurodivergent, czyli neuroAtypowy  |  NT - neurotypical, czyli neurotypowy, czyli normalny

Komentarze