Hiperleksja

Przychodzę do was dzisiaj z kolejnym postem. Naszła mnie ochota, żeby powiedzieć co nieco o hiperleksji.

Czym jest hiperleksja?

Rozłóżmy to na czynniki pierwsze. Hiper, używane też w slangu młodzieżowym (przynajmniej tak było za moich czasów) łatwo się kojarzy: to z greki coś lepszego, ponadprzeciętnego, a leksja oznacza słowo. A więc wiemy już, że jest to coś dotyczącego ponadprzeciętnego używania słów, języka. 

Kojarzy się też z dysleksją, tak właśnie sobie uświadomiłam. I rzeczywiście dysleksja oraz hiperleksja, przynajmniej jako nazwy, są swoimi całkowitymi przeciwieństwami: dysleksja oznacza problemy językowe, a hiperleksja talenty. Ale tak naprawdę obie te nazwy dotyczą bardzo złożonych zjawisk, które objawiają się u każdej osoby z dysleksją bądź hiperleksją nieco inaczej, nie da się więc tego tak uprościć, że są to swoje dokładne przeciwieństwa. 

Hiperleksja jest jednym z objawów autyzmu, a oznacza z grubsza dokładnie to, co już odczytaliśmy z etymologii tej nazwy. Ale jak każdy objaw autyzmu, jak każde zjawisko na świecie, przejawia się na wiele sposobów i ma różne oblicza. 

Przejawy hiperleksji:

  • szybkie pozyskanie umiejętności czytania (u niektórych pojawia się sama z siebie, nikt dziecka tego nie uczy)
  • wczesne próby pisania, szybsze niż u rówieśników pozyskanie tej umiejętności
  • szybkie pozyskanie umiejętności mówienia, używanie całych zdań w wieku wczesnoprzedszkolnym/wcześniejszym
  • czytanie książek, ale też dowolnego słowa pisanego na poziomie wyższym, niż to typowe dla danego wieku
  • fascynacja literami bądź liczbami
  • zaawansowane jak na wiek słownictwo
  • inne ponadprzeciętne umiejętności związane ze sferą językową

Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że przeglądając tak internet po wklepaniu hasła hiperleksja, można natrafić na długie zestawienia objawów, które... są objawami autyzmu. Tak jakby osoby edukujące o hiperleksji zauważyły te kolejne, niezwiązane z językiem objawy, ale nie wiedziały, że to autyzm i tak on się właśnie przejawia. Zdają się traktować hiperleksję jak zupełnie osobne zaburzenie, analogicznie, jak postrzegana jest dysleksja. Istnieją jednak podejrzenia, że wszystkie osoby z hiperleksją są autystyczne, a jest ona po prostu jednym z możliwych przejawów autyzmu.

Geniusz?

Nie wiem, czy to przypadek, algorytmy facebooka, czy złośliwość przedmiotów martwych, ale przez ostatnie dwa tygodnie dość często natrafiałam na posty dotyczące autystycznych osób, które wiele osiągnęły, kreowanych na geniuszy i nowych Einsteinów, na stronach, które mają charakter bardzo ogólny. A co za tym idzie, autorzy tych postów mają niewielkie pojęcie o autyzmie o powielają stereotypy, które potem docierają do tysięcy ludzi. 

No i właśnie wtedy mnie oświeciło, że część tych autystyków swoje talenty zawdzięcza hiperleksji oraz możliwościom rozwoju swojego specjalnego zainteresowania, które akurat jest powiązane albo z jakąś dziedziną nauki, albo jakimś sportem. I super, naprawdę, tylko problem w tym, że mówi się o nich w samych superlatywach, jakby każdy autystyk musiał automatycznie być profesorem w wieku piętnastu lat. Kompletnie pomija się problemy, które wynikają z autyzmu ogólnie, ale też typowo z wąskiego specjalnego zainteresowania oraz hiperleksji. 

Całe szczęście, w końcu facebook podrzucił mi podobny przykład, ale o zupełnie innym wydźwięku. Tym razem powiem najpierw parę słów o nim. Poznajcie Jasona Arday'a!

Być może już o nim słyszeliście albo widzieliście to zdjęcie, bo już obiegło internet poprzez najpopularniejsze strony i fanpage. Uważam, że historia Jasona jest bardzo ważna, bo pokazuje, jak autyzm wygląda naprawdę dla większości z nas. 

Jason nie mówił aż do jedenastego roku życia. Był idealnym przykładem stereotypu "opóźnionego w rozwoju" autystyka. 

Nie neguję oczywiście istnienia autystyków z problemami rozwojowymi czy niepełnosprawnością intelektualną. Nazywam to stereotypem, i podkreślam to, bo ludzie wciąż myślą, że autyzm = upośledzenie (albo autyzm = geniusz, o czym było wyżej), że taka osoba nie rokuje, będzie do końca życia zależna od rodziców, nie przetrwa ani jednego dnia samodzielnie, i w ogóle to jak być bobasem w ciele dorosłego. Stąd głównie się bierze przerażenie ludzi, gdy słyszą o autyzmie gdzieś w swoim otoczeniu, zdiagnozowanym w rodzinie, u dorosłego znajomego, dlatego też nie mogą uwierzyć, że autystyk może pozostać niezdiagnozowany przez lata i często usiłują nam wmawiać, że kupiliśmy sobie diagnozę, a lekarze coś przesadzają ostatnio i byle komu dają ten autyzm. A jest to zwykłe mylenie przyczynowości z korelacją!

Tak, część osób autystycznych jest niepełnosprawna intelektualnie. Tak, część będzie potrzebować większego wsparcia niż inni, nawet w dorosłości. Tak, część z nich na dłuższą metę samemu sobie nie poradzi (ale kto zdrowy sam sobie radzi? W naszym kraju żeby przeżyć, trzeba mieć partnera, bo z jednej najniższej krajowej na rachunki i jedzenie nie starcza).

Ale autyzm absolutnie nie jest przyczyną ich niepełnosprawności intelektualnej, ale może z nią współwystępować. Tak samo typowy rozwój może współwystępować z niepełnosprawnością intelektualną, a znaczy to, że u danej osoby może pojawić się jedno i drugie: typowy rozwój i niepełnosprawność intelektualna jednocześnie, albo rozwój w spektrum i NI jednocześnie! 

Wyszła długa dygresja, zanim w ogóle dobrze zaczęłam, ale ważna. Wracając jednak do Jasona. Nie mówił do 11 roku życia, nie pisał i nie czytał do 18. Miał więc sporo do nadrobienia, nie znam szczegółów, ale miał tyle samozaparcia i chęci do samorozwoju, że teraz, w wieku 37 lat, został najmłodszym czarnoskórym profesorem na Uniwersytecie Cambridge.

Wielu samorzeczników już o nim pisało, podkreślając jego osiągnięcie, jakim jest zostanie profesorem w tak młodym wieku, i to odmiennego koloru skóry, bo choć oficjalnie rasizm jest zakazany, to wiele osób wciąż go przejawia, a środowiska profesorskie kojarzą się raczej ze skostniałym, konserwatywnym sposobem myślenia, które nie dopuszcza do swojego grona młodych. 

Ja chcę jednak skupić się właśnie na tym przeskoku. Miał być całkowicie nierokujący, do końca życia niezdolny do samodzielnej egzystencji, a został profesorem! To tak pięknie pokazuje tzw. "skokowy" rozwój w spektrum. W dużym skrócie oznacza to, że raz nabywamy pewne umiejętności szybciej od rówieśników, a raz wolniej, i dzieje się to u jednej osoby w ciągu całego życia. Możemy się zatrzymać na wiele lat, by potem przeskoczyć daleko do przodu, i nawet wyprzedzić naszych rówieśników.  

Nie ma jednego odgórnego wzorca rozwoju w spektrum, każdy przechodzi to inaczej. Nikt z nas nie jest od początku do końca geniuszem bądź osobą niesamodzielną, za to każdy z nas ma różne, indywidualne potrzeby na różnych etapach rozwoju.

Jak było u mnie?

Dopiero kiedy podjęłam proces diagnostyczny w kierunku autyzmu, mamie przypomniało się, że mówiłam bardzo wcześnie. Wspominała, że najpierw jako bobas płakałam, a jak już stałam się mniej więcej kilkunastomiesięcznym dzieckiem, angielska toddler, mówiłam od razu pełnymi zdaniami. Całkowicie pominęłam etap gaworzenia. Nigdy nie używałam półsłówek typu "papu", "kuku", zamiast tego powtarzałam za dorosłymi proste zdania. Do dziś wypominają mi najbardziej dwa powiedzenia, co do których się albo przesłyszałam i powtarzałam to, co myślałam, że słyszę, albo nie umiałam jeszcze prawidłowo wymówić. Wychodziło więc "leje jak zebra" zamiast "leje jak z cebra", co jest logiczne, bo to archaizm i nie miałam jak sobie tego pokojarzyć, ale fonetyczne powiązanie z zebrą jest bardzo jasne, oraz "ale gła!" w reakcji na mglistą pogodę, zamiast "ale mgła". W kwestionariuszu do diagnozy kazali mamie podać moje pierwsze słowo i pierwsze zdanie, ale nie umiała podać ani jednego, ani drugiego, bo umiejętność posługiwania się zdaniami posiadłam tak nagle, że nie było to jakieś wyczekiwane, mocno zapamiętane wydarzenie. 

Jeśli chodzi o czytanie i pisanie, to sama już pamiętam, jak krótko przed przedszkolem, a poszłam jako pięciolatka, sama uczyłam się pisać drukowanymi literami. Przepisywałam je po prostu z książek. Nie dam sobie głowy uciąć, ale wydaje mi się, że byłam w stanie też czytać po cichu proste, krótkie teksty. A już na pewno wiem, że wybiegłam do przodu, bo dzieci uczą się pisać w pierwszej klasie. Ja tą umiejętność udoskonaliłam już w zerówce. Był to wymóg, ale pisałam tak dobrze, że dostałam na koniec roku szkolnego dyplom złotopiórki. W tak młodym wieku porządne pisanie jest jednak niespotykane. 

Czytanie też nie sprawiało mi jakiegoś wielkiego problemu, w tym właśnie wieku powoli stawałam się molem książkowym, wynosiłam z biblioteki kolejne książki, czytane nawet po kilka razy. Problem miałam jedynie z czytaniem na głos, ale to coś trochę innego. Czytać umiałam, ale wypowiadać ten tekst na głos, głośno i wyraźnie, przed całą klasą - to było wyzwanie. Wydaje mi się, że to były już zalążki moich zaburzeń lękowych, choć sama sobie tego lęku wtedy nie uświadamiałam.

W ogóle w podstawówce, a już szczególnie po przejściu na etap klas 4-6, byłam bardzo zdolną uczennicą. Nauczyciele, rodzice, dziadkowie, wszyscy ciągle mnie chwalili i mieli wobec mnie wysokie oczekiwania. Najmocniej wyróżniał mnie od czwartej klasy talent literacki, pisałam wtedy pierwsze proste teksty, opowiadania z dialogiem, miałam bogatą wyobraźnię i lubiłam czytać. W ogóle nie miałam problemu z lekturami. Przysięgam, że jestem jedyną osobą z mojego otoczenia, której autentycznie podobało się W pustyni i w puszczy (poza Sorą, ale on też jest neuroatypowy)! Moje polonistki mówiły za to, że tą książką rzucały po pokoju, tak im się nie podobała. Pisałam też ładne wypracowania, jedynie z ortografii byłam trochę bardziej przeciętna. 

Ale moja hiperleksja nie dotyczyła tylko języka polskiego. Do niedawna nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale również moje intensywne zainteresowania, prawie wszystkie zapoczątkowane przez popularnonaukowe książki dla dzieci, zawdzięczam właśnie jej. Brałam w bibliotece, co mi się spodobało, najbardziej mnie interesowały obrazki, ale też namiętnie czytałam w kółko te same ulubione książeczki. Kojarzycie książki z Disneya, opowiadające historie z filmów, ale w formie książkowej, z dużymi obrazkami? Właśnie takie książki uwielbiałam czytać, znałam je na pamięć. Aż do niedawna nie znałam w ogóle filmowych wersji, a jedynie te z książeczek! No i baśnie Andersena. 

Popularnonaukowe czytałam trochę mniej, bardziej patrzyłam na obrazki, ale też czytałam, o co tam chodzi. Niestraszne były mi specyficzne nazwy dinozaurów i specyficzna, paleontologiczna terminologia. Czytałam o zachowaniach kota, budowie jego ciała, narządzie Jakobsona i tapetum lucidum, ale moją ulubioną publikacją była encyklopedia zdrowia dziecka przeznaczona tak naprawdę dla dorosłych. No ale były obrazki. I dziecko w tytule. No to myślałam, że to dla dzieci, a tak naprawdę rodzice kupili tą książkę dla siebie, żeby służyła im jako poradnik opieki nade mną! To teraz wyobraźcie sobie siedmiolatkę oglądającą przekrój układu rozrodczego u mężczyzny i kobiety, schematy i zdjęcia częstych problemów skórnych u niemowląt, i rysunek przedstawiający poród kleszczowy. Nie przeczytałam tej encyklopedii od deski do deski, ale ilekroć jakiś schemat mnie zaciekawił, to czytałam kawałek tego, co jest obok, żeby lepiej zrozumieć, o czym mowa. Kiedy rodzice zauważyli moją fascynację anatomią i kupili mi takową książkę, ale dla dzieci, to za nic nie chciałam jej czytać. Wolałam tą dorosłą. 

Choć byłam uznawana za dobrą uczennicę i miałam dość prędko wysoko postawioną poprzeczkę, to w klasach 1-3 miałam duży problem z angielskim. Nie mogłam zapamiętać słówek, czytanki kułam na pamięć, rodzice nie dawali rady mnie uczyć, bo sami w szkole uczyli się rosyjskiego, więc potrzebne było wsparcie korepetytorki. Być może mój problem wynikał ze złej metody nauczania, bo gdy ona wprowadziła naukę przez zabawę, pokazywanie części ciała, przyborów szkolnych, mebli w pokoju, opisywanie pogody, jaka jest za oknem, bardzo szybko się rozwinęłam. W 4-6 byłam już jedną z najlepszych w klasie z angielskiego, w gimnazjum nawet zostałam wysłana na konkurs i wtedy też czułam się pewnie w moich umiejętnościach językowych. Poszłam więc do klasy dwujęzycznej, lekcje angielskiego były zdecydowanie moimi ulubionymi, a potem poszłam na anglistykę, gdzie obiłam się o ścianę przez wymowę, ale tak naprawdę tylko dlatego, że przez lata nikogo ona nie interesowała. W szkołach się na to nie patrzy, byle było w miarę komunikatywnie, więc gdyby pilnowano tego trochę wcześniej, być może byłabym w stanie się jej nauczyć. Widać więc ogromny skok między początkiem mojej kariery z angielskim, a kolejnymi latami. 

Ale wracając jeszcze do pozostałych umiejętności językowych, tych w języku ojczystym, w liceum być może nastąpiło u mnie zatrzymanie rozwoju językowego. Być może, bo nie jestem pewna, co było przyczyną, ale faktem jest, że przestałam sobie tak śpiewająco radzić. Zajęcia wyglądały już zupełnie inaczej, teksty trzeba było interpretować, i to pod klucz, a ja nic nie umiałam wymyślić. Szerzej pisałam o tym w tym poście. Czułam się rozczarowana samą sobą, bo skończyły się pochwały na każdym kroku, musiałam ciężko pracować na utrzymanie swoich ocen, a trafiały się i trójki ze sprawdzianów. Naprawdę czułam się jak idiotka. Moi rówieśnicy z czasem wyćwiczyli sobie umiejętność interpretacji, a ja ni w ząb. 

Dopiero po przeskoczeniu dwudziestki, cały czas czytając młodzieżówki fantasy, nagle, jakby z dnia na dzień, zaczęłam rozumieć teksty literackie na głębszym poziomie. Czytałam Opowieść podręcznej i nagle wszystko miałam jak na dłoni! Wszystkie mechanizmy, zastosowane przez autorkę zabiegi, do tego jeszcze mechanizmy społeczne, polityczne, które poznałam w WOSie, doświadczyłam dosłownie nagłego skoku. I tak mi już zostało. Zdaje się, że dopiero po dwudziestce obszar mojego mózgu dojrzał na tyle, bym umiała teksty literackie interpretować i przeżywać jak prawdziwie wysoko wykształcona osoba. Umiem krytycznie ocenić każdą książkę, którą czytam, wyłuskać prawdopodobne przesłanie i sensy bez zbędnego wysiłku. Czytanie tych trudniejszych, ambitniejszych tekstów coraz częściej sprawia mi o wiele większą przyjemność niż powieści typowo rozrywkowe. Staję się powoli tą porąbaną nauczycielką polskiego, która rozczula się nad opisem drzewa. Tyle, że ja nie będę nauczycielką polskiego, ale bibliotekarką. A od czasu do czasu też pewnie będę prowadzić jakieś lekcje biblioteczne czy warsztaty z tekstami literackimi. 

Mówiłam już o angielskim i opowiedziałam o nim aż do teraz, ale uczyłam oraz uczę się też innych języków. Z tych, z którymi się zetknęłam, na razie nie podszedł mi tylko jeden, więc z niego zrezygnowałam. Mowa o niemieckim, którego wiele osób nie lubi, przez jego specyficzną fonetykę. W dodatku słówka ciągle mi się kręciły z angielskimi, bo w zapisie są bardzo podobne (oba języki należą do tej samej rodziny), więc jak tylko miałam wybór, w liceum poszłam na rosyjski. Spodziewałam się, że pójdzie mi w miarę dobrze, skoro to język słowiański, do dziś wiele zwrotów pamiętam, ale nigdy nie nauczyłam się dobrze czytać. Kiedy czytam cyrylicę, wiem, jak czuje się dyslektyk. Mylą mi się litery, głównie przez to, że mniej więcej połowa z nich jest po prostu czytana w inny sposób niż po polsku. Polskie P to rosyjskie R, na przykład, pisane m czytamy jako T, Y czytamy jako U, i tak dalej, i przez to mi się ciągle kręci. 

Na anglistyce miałam łacinę, pamiętam kilka sentencji oraz słówek, głównie w pamięci biernej, bo też nauka trwała krótko, a to trudny, rozbudowany język. A teraz mam hiszpański, który wchodzi mi do głowy sam. Po zajęciach wszystko umiem, przynajmniej biernie, do tego ćwiczę sobie w aplikacji przerabiane zdania i zwroty kilka minut dziennie, żeby utrwalić je sobie w pamięci czynnej. Ale tak naprawdę nie wymaga to ode mnie jakiegoś wielkiego wysiłku. Ja się hiszpańskiego nie uczę, hiszpański wchodzi mi sam. A teraz, kiedy mam lektorat z angielskiego, okazuje się, że wchodzi mi nawet lepiej niż nowe angielskie słownictwo! Po angielsku ogólnie dużo piszę, myślę, posługuję się w internecie, trochę rzadziej słucham (czasem obejrzę film Disneya albo Pixara, a teraz oglądam już tylko w oryginale, z angielskimi napisami do pomocy, jakbym czegoś nie wyłapała, plus słucham piosenek z tychże filmów), ale nie mam okazji do mówienia, i stąd kiepska wymowa. Jest po prostu niewyćwiczona. 

Ale to jeszcze nie koniec! Uczę się też japońskiego, sama dla siebie, bo zakochałam się w tym języku. Ładnie brzmi, mam też z nim kontakt na co dzień w piosenkach i anime (oglądam zawsze oryginalny japoński dubbing i napisy, głównie angielskie), siłą rzeczy szybko zaczęłam podłapywać słówka i zwroty. I w ten sposób nauczyłam się już dużo przez 11 lat. Parę razy próbowałam się spiąć i zacząć uczyć z darmowym kursem na jakiejś stronie czy aplikacji, w pandemii zrobiłam dość dużo w Duolingo, ale depresja w końcu odebrała mi radość z nauki i całkowicie ją porzuciłam. W tym roku podejmuję kolejną próbę, by wreszcie nauczyć się czytać i pisać, chociaż kanę. Bo przecież kurczę, umiem powiedzieć tyle rzeczy że dogadałabym się na podstawowe tematy jako turystka, a nic nie przeczytam ani nie napiszę, bo tych umiejętności nie używam, oglądając anime. To już wymaga z mojej strony dodatkowego wysiłku. Trzymajcie kciuki, żebym nie zrezygnowała w połowie. Hiraganę mam w miarę opanowaną, muszę utrwalić, teraz walczę z katakaną. 

No i wreszcie, ostatni element hiperleksji - talent pisarski. Sama nie jestem w stanie obiektywnie ocenić, jak dobry jest mój styl, to się okaże, jak roześlę gotową książkę do wydawnictw, ale z pewnością mam lekkie pióro, lubię dużo pisać, jeśli tylko mam o czym. Od podstawówki po cichu marzyłam o wydaniu książki. Teraz uważam się już za pisarkę, bo utożsamiam się z typowymi problemami pisarzy (wpiszcie w google writer memes to zrozumiecie o co mniej więcej chodzi, a dla tych, którym nie po drodze z angielskim, to Nie jestem statystycznym polakiem, lubię czytać książki też wrzuca często zabawne obrazki literackie o problemach pisarzy), tworzę, piszę, po prostu jeszcze nie zadebiutowałam. Ale już wkrótce, muszę tylko się spiąć.

Teraz już chyba wiecie, albo się domyślacie, dlaczego na samym początku dałam taką, a nie inną grafikę. Nie przewijajcie, powtórzę ją tutaj, żebyście mogli się przyjrzeć. Zrobiłam ją w Canvie. Zależało mi na tym, żeby zawierała kwintesencję hiperleksji, wszystkie jej możliwe przejawy za pomocą prostych obrazków. Dlatego upchałam mnóstwo symboli różnych nauk wokół dziewczynki czytającej książkę, na tle zdjęcia karty książki w przybliżeniu. Bo hiperleksja to nie jest po prostu wczesne nauczenie się czytania, mówienia, czy zamiłowanie do książek w młodym wieku. To nie tylko talent w naukach ścisłych czy matematyce. To całe spektrum ponadprzeciętnych w stosunku do wieku umiejętności językowych, przejawiających się w różnych aspektach, momentach życia oraz dziedzinach. Dlatego koniecznie zawarłam tam też symbole nauk humanistycznych - pióro (literatura, pisarstwo), zwój papieru (prawo, społeczeństwo), budowla grecka (historia, kultura, architektura), przybory plastyczne (sztuka), ale także łapki kota/psa (zwierzęta). To ostatnie zdecydowałam się dołączyć, bo wydaje mi się, że zamiłowanie do zwierząt, obcowania z nimi, ich zachowań, umiejętność nazwania z pamięci kilkunastu ras to coś zupełnie odmiennego od biologii zwierząt. To mniej ścisła domena, a bardziej, moim zdaniem, społeczna, a nauki społeczne należą do humanistycznych. Mało się o tym mówi, ale u autystycznych dziewcząt często pojawia się właśnie takie zainteresowanie zwierzętami, a nie typowo naukowe, jak głosi stereotyp. 

Nie wszyscy autystycy muszą być ścisłowcami i pracować w IT. Wielu z nas jest też humanistami.

Komentarze